czwartek, 14 listopada 2013

Namiot nie gryzie

Noc spędzona na plaży z widokiem na ocean, bezchmurne niebo, na którym przepięknie widać gwiazdy, zero szumu aut i ani jednego człowieka w pobliżu... Brzmi pięknie, prawda? Więc co w tym takiego groźnego co mogłoby sprawić, że człowiekowi odechciewa się nawet oddychać?

Cóż...

Po nacieszeniu się widokiem oceanu, przyszedł czas na dalszą jazdę. Zerknęliśmy na mapę i obraliśmy cel na tamten dzień - Gujan-Mestras. Planowaliśmy spać na plaży dlatego okolice tego miejsca wydawały się nam idealnym pomysłem. W Royan zabrała nas para jadąca do centrum Bordeaux. Kierunek idealny jednak słowo "centrum" zdecydowanie nas odstraszało. Kolejnym cudownym rozwiązaniem dla tej sytuacji było wysiąść kilka kilometrów przed miastem i po prostu je objechać, ale tu urodził się kolejny problem - przecież nie możemy wysiąść kilka kilometrów przed miastem na autostradzie. Poza tym nie cierpimy autostrad! No ale cóż... zanim dopracowaliśmy cały plan pod tytułem "Gdzie wysiąść aby znów nie władować się w jakąś czarną dziurę" Adaś zasnął... I zostawił mnie ledwie dukającą po angielsku. Mieliśmy tyle szczęścia, że po drodze była stacja benzynowa, sporo przed samym Bordeaux, ale dzięki niej nie wjechaliśmy do miasta ani nie zostaliśmy na środku autostrady skazani na godziny stania i czekania na cud albo mandat. Wysiedliśmy, zapaliliśmy i musieliśmy poczekać dłuższą chwilę na to, że Adaś obudzi się w pełni. Po owej chwili ruszyliśmy pytać ludzi czy ktoś nie jedzie w tym samym kierunku co my. Zapytaliśmy kilka osób, z których nikt nie jechał dalej niż do Bordeaux, lekko zmartwieni podeszliśmy do kolejnego mężczyzny i...

wtorek, 5 listopada 2013

Artystka z La Rochelle

Gdy Brigitte zaproponowała nocleg u siebie długo nie musiała czekać na odpowiedź. Jednogłośnie zadecydowaliśmy z Adasiem, że jest to bardzo dobry pomysł. Choć przyznajemy się bez bicia, że pomimo wielkiej wdzięczności i zaskoczenia ową propozycją mieliśmy w sobie odrobinę mieszanych uczuć. Nigdy wcześniej nie byliśmy w podobnej sytuacji, a wydawała nam się ona o tyle dziwna, że naprawdę prawie nie rozmawialiśmy z powodu bariery językowej - jak wcześniej wspomniałam, Brigitte nie mówiła po angielsku, a więc ani ona nas, ani my jej nie zdążyliśmy "poznać". Mimo wszystko pełni nadziei, że wszystko dobrze zrozumieliśmy przekroczyliśmy próg jej mieszkania. I było ono jednym z najdziwniejszych jakie w życiu widzieliśmy. W oczy od razu rzuciły się drobne rękodzieła zawieszone na ścianach, klamkach, zasłonach... Wszystko pełne barw nie pasujących do siebie ani trochę, ale jednocześnie tworzących jedną idealną całość. Nie dało się też nie zauważyć licznych rzeźb (mniejszych lub większych) przedstawiających wszystko od ludzi i zwierząt po ciężkie do zidentyfikowania kształty. Brigitte kazała nam zostawić plecaki na przedpokoju i zaprosiła na taras. I wtedy główne skrzypce zagrał Wujek Google. Okazał się on być niezbędny do dogadania się w związku z czymkolwiek. Nasza wybawczyni w końcu zrozumiała co my w ogóle robimy i dlaczego, a my dlaczego postanowiła nam pomóc. Myśleliśmy, że jej gościnność już osiągnęła szczyt, ale pomyliliśmy się. Adaś został uraczony swoim "korytem" z kawą, ja zadowoliłam się gorącą herbatą, która została zaparzona z ziół, które nasza gospodyni sama wyhodowała. Potem zostaliśmy zapytani o to czy jesteśmy głodni, ale zanim zdążyliśmy odpowiedzieć przed nami już stały talerze z sałatką a'la grecką - oczywiście wszystkie składniki były z ogródka i dojrzały na słońcu, ser był ekologiczny i tak dalej. I musimy przyznać, że było to przepyszne. I w tym momencie znów pomyśleliśmy, że gościnność osiągnęła szczyt szczytów i znów się pomyliliśmy. Nie dość, że nie pozwolono nam nawet pozmywać po sobie to jeszcze na stół przywędrowała kolejna potrawa. Była równie dobra jak poprzednia, ale zabijcie mnie - nie mam pojęcia co to było.

niedziela, 3 listopada 2013

Czary - Mary, Hokus - Pokus

Jeszcze w Paryżu Adaś wymyślił sobie, że chce znaleźć 500euro. Oczywiście całe gadanie związane z owym życzeniem było kompletnie w otoczce żartu aczkolwiek nikt by się nie obraził gdyby się ziściło. Więc Adaś nawijał bez końca o swoich pięciuset euro, a ja powtarzałam, że w cuda wierzę, ale nie w aż takie i że najmniejszych szans na to nawet nie ma. Ale Adaś nie rezygnował i uporczywie odkurzał chodniki wzrokiem.

Po kilkugodzinnym spacerze po Paryżu zaczęliśmy się kierować na Gare de Lyon w okolicy, którego okupowaliśmy mieszkanie Severine, ale że byliśmy zmęczeni całodniowym chodzeniem postanowiliśmy wsiąść w metro. Po wyminięciu bramek (no bo kogo stać na paryskie bilety?) i złapaniu odpowiedniego usiedliśmy tuż przy drzwiach żeby w wypadku ewentualnej kontroli szybko się ewakuować unikając tym samym wszelkich konsekwencji związanych z jazdą bez biletu. Przejeżdżamy kilka przystanków i Adaś podrywa się raptownie z siedzenia i wyskakuje z metra, patrze więc na niego jakby zwariował i nie do końca rozumiem o co mu chodzi kiedy wbiega do niego z powrotem po niecałej sekundzie i siada na siedzeniu obok mnie. Pytam więc spokojnie o to co się stało i ....

- Znalazłem 15euro... 
- Jak znalazłeś 15euro?
- No jak to jak? Po ludzku.

No to co prawda nie 500, ale...

Ale to było jeszcze w Paryżu...

piątek, 1 listopada 2013

Język, w którym zawsze się dogadasz - ludzki.

Po kilku dniach spędzonych w Paryżu przyszedł czas na ruszenie w dalszą trasę. Pożegnaliśmy się więc z Severine, spakowaliśmy rzeczy i wyszliśmy w nadziei na szybkie dostanie się na wyjazd z miasta. Niestety - to okazało się sporym problemem. Po dojechaniu metrem na obrzeża centrum zaczęliśmy się rozglądać za drogą na całkowity wylot z miasta, ale... Paryż jest ogromny więc prowadzeni zasadą koniec języka za przewodnika doszliśmy na wlot na autostradę, ale jak to na wlotach w środku miasta plan złapania tam czegokolwiek spalił na panewce. Kolejnym genialnym punktem okazała się stacja benzynowa nieopodal drogi prowadzącej na Le Mans. I to już była trzecia godzina nieudolnych prób wyjechania ze stolicy Francji.
Mieliśmy tyle szczęścia, że jeden z kierowców zapytanych o to czy być może nie jedzie w tym kierunku co my podrzucił nas w końcu na w miarę dobre miejsce do dalszego stopowania, co prawda ciągle w środku miasta, ale było już lepiej niż wcześniej. Ale cóż... Nie tylko my uznaliśmy owe miejsce za niezłe bo przy drodze stało dwóch autostopowiczów. Więc podchodzimy do nich i pytamy orientacyjnie ile już tu stoją, gdzie jadą i czy nie pogniewają się jeśli staniemy kilka metrów za nimi. Rozmowa prowadzona jest po angielsku i nagle nie wiadomo skąd chłopaki informują nas o tym, że są z Polski. Więc kończy się dukanie po angielsku i nawijamy po swojemu. Opuszczamy ich i z totalnym niezadowoleniem stajemy trochę dalej, z niezadowoleniem bo nasi rodacy zajęli miejsce dużo lepsze czyli takie gdzie ewentualny kierowca miałby się gdzie zatrzymać. Życzymy im więc szybkiego złapania stopa żeby przenieść się w ich miejscówkę i.... MAMY! Kierowca zatrzymuje się na środku ulicy, woła nas i zaczynamy biec niestety mierzeni z góry na dół wzrokiem przez kolegów z Polski....