czwartek, 25 września 2014

To już jest koniec, ale jest jeszcze wszystko!

W Warszawie odwiedziliśmy jeszcze pomnik syrenki. Uparłam się, że chcę zobaczyć to ucieleśnienie legend.
Wszakże o ile syrena stojąca u bram kopenhaskiego portu mnie nie dziwi - o tyle uzbrojona syrenka na Powiślu w Warszawie brzmi groteskowo.

Tak na prawdę oba te przykłady są zabawne. Moje zdanie wynika zapewne z tego, że do rodzimych rzeczy podchodzi się z trochę mniejszym dystansem niż do czegoś spoza granic kraju. Zapewne jest to jakiś rodzaj ograniczenia. Szczególnie jeśli wziąć pod uwagę to, że panny z rybimi ogonami, o których wspomniałam w tekście według legend były siostrami.

Lubię legendy. Zawsze lubiłam. A legenda, która w swoisty sposób została zmaterializowana pociągała mnie
jeszcze bardziej. I tak właśnie ruszyliśmy na spotkanie z symbolem Warszawy.

Niestety - pomnik na żywo nie wygląda o wiele lepiej niż na fotografiach. Urodą nie powala. Na kolana nie rzuca. Generalnie... To ani ja ani Adaś nie wiemy o co tyle szumu.

Resztę wieczoru spędzamy w towarzystwie Michała - kuzyna Adasia. I wcale nie zamierzam się wypierać tego, że wieczór ten upływa w jednym z warszawskich pubów przy kuflach zimnego piwa. Do Mińska wracamy późną nocą i niestety autobusem. Było zimno, my byliśmy troszkę podchmieleni, a wyjechanie ze stolicy do naszego miasta docelowego nie jest takie znowu proste.

wtorek, 23 września 2014

Zwierzaki Łazienkowskie

 Warszawa nie urzekła nas ani trochę. Chciałbym móc napisać o uroczych uliczkach, zgrabnych kamienicach
i uprzejmych, miłych ludziach, ale choćbym nie wiem jak naciągała fakty - nie da się. Wieżowce wyrastają w centrum stolicy niwecząc całkowicie jej wszelki urok. Bardzo ucierpiała w czasie II wojny światowej co niestety też nie dodaje jej piękna.. Ale nie w tym leży największy problem związany ze stolicą. A gdzie? W mentalności ludzi. Wszyscy gdzieś biegną, spieszą się i denerwują. Większość osób na ulicach jest ubrana tak jakby za chwilę mieli iść na jakieś
spotkanie biznesowe. Zero luzu. Właściwie nie ma w tym nic złego, ale nie przywykliśmy do takiego widoku i wzajemnej znieczulicy. Większość czasu spędzamy we Wrocławiu. A tam nikogo nie dziwi to, że ktoś zasuwa po rynku w różowym szlafroku, wskakuje do fontanny czy mimo kompletnego braku talentu śpiewa coś w celach zarobkowych. Ba! Jeszcze zarobi! Bo większość wrzuci złotówkę tylko po to by skończył wyć...

Adaś wziął mnie "na barana" i zaczęliśmy szukać drogi wiodącej do Łazienek Królewskich. To był jeden z
tych punktów, które uznaliśmy za obowiązkowe. W każdym razie zapytałam jednego z przechodniów na ulicy o drogę. Spojrzał na nas tak, jak gdybyśmy byli co najmniej upośledzeni, zmierzył wzrokiem, burknął coś pod nosem (brzmiało to jak bardziej dystyngowana forma słowa na "s", które oznacza "idź sobie") i odszedł kręcąc głową na boki.

... w chwilę potem do nas dotarło, że chyba chodziło mu o nasze nad wyraz niepoważne zachowanie. Wszak "żuraw" pytający o drogę był bardzo głupim i dziecinnym pomysłem.

Na szczęście humor poprawił nam się dość szybko. Zobaczyliśmy bowiem dosyć specyficznego artystę koło zejścia do warszawskiego metra, który grał na...krześle. I powiem Wam szczerze, że robił to całkiem nieźle.

Do rzeczy. Udało nam się w końcu dotrzeć do tej osławionej letniej rezydencji Królów Polski. Czym to tak
właściwie jest? Może zacznijmy od tego skąd się wzięła nazwa "Łazienki", która tak wszystkich zawsze bawiła w czasach szkolnych. Nie ma tutaj większej filozofii. Łazienki Królewskie zaczęto Łazienkami nazywać ze względu na budynek Łaźni mieszczący się w zespole pałacowo-parkowym. Jest on wykonany w stylu barokowym i stoi w tamtym miejscu od roku 1689 (kiedy to zakończono jego budowę). W późniejszych latach posiadłość była coraz bardziej rozbudowywana. Budynek Łaźni został przebudowany i ewoluował w pałac wykonany w stylu klasycystycznym. Pałac Łazienkowski do dnia dzisiejszego jest głównym punktem dla zwiedzających to miejsce.

poniedziałek, 22 września 2014

Kultura i Nauka

Zarzekaliśmy się, że gdy już wrócimy do Polski to będziemy spali do oporu. Twierdziliśmy, że nie będzie
takiej siły, która zdołałaby nas wyciągnąć z łóżka przed dwunastą. Byliśmy zmęczeni - więc nasze dyskusje na temat spokojnego snu, który mógł trwać dłużej niż przez ostatnie trzy miesiące - były całkowicie uzasadnione. O długim śnie jednak było najwięcej gadania, bo w praktyce wyszło zupełnie inaczej...

Popadaliśmy niczym konie po westernie jeszcze przed północą. Pamiętam jak dziś to uczucie, że śpi się tak bardzo zdrowym snem - będąc czystym, leżąc w czystej pościeli i będąc świadomym tego, że rano nie trzeba się zrywać skoro świt (nie żebyśmy tego nie lubili ;)) ... Nie nastawialiśmy budzików. Było nam ciepło. Sielanka po prostu...

Z niewiadomych przyczyn kilka minut po godzinie szóstej rano oboje byliśmy na równych nogach. Nie, nic nas nie obudziło. Nie było żadnego hałasu ani powodu, dla którego wstaliśmy tak wcześnie. Po prostu tak zadziałał nasz zegar biologiczny. Przez trzy miesiące nasz sen wiązał się w jakiś sposób ze stresem i kończył kiedy tylko pojawiły się pierwsze promienie słońca. Nasz organizm zareagował po prostu tak tak reagować musiał prze ostatnie kilka miesięcy.

sobota, 20 września 2014

W polskich progach

Hot-dogi, które mieliśmy zamiar kupić często zwane są francuskimi. Nie mam pojęcia skąd wzięła się owa
nazwa ponieważ we Francji ani ich nie widzieliśmy, ani nie spotkaliśmy nikogo kto wiedziałby czym one są. Nie mniej - mieliśmy na nie aż nieprzyzwoitą ochotę! Szybkie to to, ciepłe i tanie. Spałaszowaliśmy je więc w pośpiechu, a następnie zaczęliśmy się kierować w stronę Lublina.



Oh, jakim cudownym uczuciem było to gdy mogliśmy odebrać telefon i nie przeliczać w głowach kosztów połączenia! Pokuszą się wręcz o stwierdzenie, że po tak długiej nieobecności w kraju - zakochaliśmy się w Polsce od nowa. Porozmawialiśmy chwilę z bliskimi. Opowiedzieliśmy o noclegu na dworcu i przejeździe na gapę w pociągu. I o tym ile czasu musieliśmy spędzić na granicy.

środa, 17 września 2014

Incydent w Ukraińskim Barze

Było nas stać tylko na jedną kawę. Tylko tyle mieliśmy gotówki. Zamówiliśmy więc i usiedliśmy do
rozklekotanego stolika. W tym czasie do baru wszedł mężczyzna w średnim wieku. Zdawał się być z lekka rozdrażniony, ale w żadnym wypadku nie przejawiał agresji. Podszedł do baru, położył zdecydowanym ruchem ręce na nim i wymamrotał coś do właścicielki interesu. Ta jedynie skinęła głową. Postawiła na blacie dwie szklanki. Obie standardowych rozmiarów - 250 ml. Następnie chwyciła za wódkę i zaczęła wypełniać jedno z dwóch naczyń. Myśleliśmy, że skończy mniej więcej wtedy kiedy w szklance będzie jakieś 100 ml, ale nie - lała do pełna.

Druga szklaneczka przeznaczona była na sok pomidorowy. Jego jednak nie trzeba było nalewać zbyt wiele. Połowa objętości naczynia była wystarczająca.

Klient nadal o czymś mamrocze, a kobieta za barem podtrzymuje dialog pomiędzy nimi. W trakcie jego trwania podnosi szklankę z wódką i zaczyna pić...

...i pije.
...i pije...
...i nadal pije...
...i wypił całą zawartość!

poniedziałek, 15 września 2014

Ukraina pociągiem

Jak pisałam w poprzednim wpisie - drogi na Ukrainie są przekleństwem dla podróżujących po nich. Kraj
jest piękny, ale jeździć nie ma po czym. W takich okolicznościach trudno o zawrotną prędkość w przemieszczaniu się z jednego punktu do drugiego. Tarabaniliśmy się więc od rana do wieczora, ale pokonaliśmy bardzo nieznaczną ilość kilometrów. Czasem nie było drogi, a czasami samochodów. Czasem musieliśmy iść bardzo długo przez las, a czasem po polu by dotrzeć do jakiejkolwiek cywilizacji. Do jednego miasteczka dojechaliśmy na pace busa. Dookoła nas walały się różnego rodzaju sprzęty, po których można było wywnioskować, że nas kierowca jest rolnikiem. Niestety - mogliśmy zapomnieć o rozmowie przez najbliższą godzinę. Auto co chwilę podskakiwało na wybojach. Wszystko w środku obijało się o siebie i tworzyło niemożliwy do wytrzymania huk.

Ukraińskie Drogi

Rankiem kolejnego dnia postanowiliśmy jechać dalej. W samochodzie co prawda były dwa wolne miejsca i

mogliśmy spokojnie wrócić do domu, ale to nie w naszym stylu. Wyjechaliśmy na stopa, to i na stopa wrócimy. Czy mieliśmy jakiś plan? Owszem. Po tym jak przejechaliśmy przez kilkanaście stolic różnych krajów doszliśmy do wniosku, że dobrym pomysłem byłoby odwiedzenie swojej własnej. Adaś w Warszawie był dawno temu, a ja jeszcze nigdy.Nie ciągnęło mnie też nie wiadomo jak bardzo, ale jako, że jestem Polką - wypadałoby wiedzieć jak jest w stolicy mojego kraju.

Nie gnaliśmy jednak zbyt szybko. Najpierw postanowiliśmy jeszcze kilka chwil spędzić na Ukrainie.

Spojrzeliśmy na mapę. Kovel - był naszym pierwszym celem. Następnie mieliśmy się kierować do Lubomla, a potem do Chełma - już w Polsce. Dalej była już droga do Warszawy. Droga ta wydawała się być największą ze wszystkich możliwych. A przynajmniej była zaznaczona na mapie najgrubszą kreską. Pokusiliśmy się wtedy nawet o nazwanie jej autostradą, ale wszystko to co było później wyprowadziło nas z błędu.

sobota, 13 września 2014

Cmentarz Łyczakowski we Lwowie

Kolejnym punktem we Lwowie, który chcieliśmy odwiedzić był Cmentarz Łyczakowski. Jest on najstarszym
cmentarzem w mieście. Na jego istnienie składa się kilka niewielkich wzniesień oraz stare, ogromne drzewa, które nie przypadkowo tworzą długie aleje. Spoczywa tam wielu wielkich ludzi Polski oraz Ukrainy. Politycy, naukowcy, poeci. Sama śmietanka towarzyska. Miejsce jest bardzo zabytkowe. Niektóre grobowce to istne dzieła sztuki. My jednak skupiliśmy się głównie na osobnej części Łyczakowskiego - Cmentarzu Obrońców Lwowa. Tak się go nazywa, ale bardziej znany jest pod postacią Cmentarza Orląt. Prawie trzy tysiące mogił tych, którzy padli w obronie Lwowa (1918-1920). Głównie studenci, uczniowie. Zaryzykowałabym nawet
powiedzenie, że wielu żołnierzy spoczywających w tym miejscu - to dzieci.

czwartek, 11 września 2014

Kryjivka

Ranek należał do tych przyjemnych. Byliśmy wyspani, a na dole czekało na nas porządne śniadanie. Do
wyboru i koloru! Bekon, jajka, warzywa na parze, naleśniki i inne pyszności w ilości nieograniczonej. Do tego kawa i trzy rodzaje soku. Innymi słowy raj dla wygłodzonych autostopowiczów.

Koniec tej wspaniałej historii jest niestety taki, że znów zjedliśmy więcej niż powinniśmy. Co najmniej tak jakby ktoś nam miał to zaraz zabrać i nigdy nie oddać. Bycie łapczywymi za skutkowało jedynie tym, że mieliśmy znaczne problemy z poruszaniem się, a nasze brzuchy pękały w szwach.

Naszym celem tego dnia była dość znana lwowska restauracja. Zwie się ona Kryjivka i jak sama nazwa zdradza - znajduje się ona w ukryciu. A przynajmniej takie wrażenie ma sprawiać. Jak już pisałam - miejsce to jest dość popularnym wśród turystów więc nie ma żadnych problemów ze zlokalizowaniem jej w internecie. Znaleźliśmy więc adres i ruszyliśmy do centrum by zobaczyć to...dość kontrowersyjne miejsce.

Jak ograniczyć koszta połączeń na Ukrainie?

Nie powiem Wam gdzie tanio spać we Lwowie. Nie spaliśmy zbyt tanio. W tym samym czasie kiedy
zjechaliśmy do Lwowa my, był tam również ojciec żeńskiej części naszej załogi. Razem z moją babcią przyjechali do Lwowa, ale głównym ich celem była wieś leżąca w pobliżu, w której na świat przyszła moja babcia. Dziś ma ponad siedemdziesiąt lat, a rok temu była tam po raz pierwszy. Oczywiście w sensie możliwości zapamiętania czegokolwiek.


Mojemu ojcu bardzo zależało na tym, żeby
zobaczyć się z nami. Nie dziwne, przecież od kilku miesięcy mieliśmy bardzo szczątkowy kontakt. Miałam drobny plan w związku z rodziną we Lwowie. Musieli przyjechać tutaj samochodem, więc uknułam plan dotyczący naszego noclegu. W samochodzie bowiem jeszcze nie spaliśmy nigdy! Nie skupiliśmy się więc zupełnie na szukaniu lokum. Poza lokum mojego ojca oczywiście.

poniedziałek, 8 września 2014

Lwów

Marszrutka dowozi nas do centrum Lwowa. Nie jest to jednak zwyczajny przejazd. Pojazd jest wypełniony
ludźmi po brzegi i kosztuje jedną hrywnę. We Wrocławiu czy innych polskich miastach mało kto tłukłby się w takim tłumie do kierowcy żeby kupić bilet. Na Ukrainie sprawa ma się tak, że ludzie podają sobie pieniądze, które lądują u kierowcy, a ten podaje bilety, które lądują u każdej jadącej osoby. Byliśmy w szoku. Przecież nie było kontroli, a nawet jeśli by była to nie zdołałaby sprawdzić wszystkich. Zapłaciliśmy, nawet nie staraliśmy się tego nie zrobić. Wszyscy tak postąpili więc... chyba by nie wypadało się wyłamywać.

Historia Lwowa jest na tyle bogata, że chcąc ją opisać tutaj przypominałoby to bardziej wpis rodem z
encyklopedii aniżeli przyjemny do poczytania post na blogu.

W okresie I wojny światowej miasto kilkakrotnie zmieniało swoich właścicieli. A gdy wojna chyliła się ku końcowi doszło do poważnego konfliktu pomiędzy ludnością polską, a ukraińską.

piątek, 5 września 2014

Tu gdzie droga się kończy

Całą noc dygocemy z zimna. Ogrzewanie w tamtym miejscu było jedynie naszym marzeniem, które nigdy się
nie spełniło. Podobnie było z ciepłą wodą pod prysznicem. Bojler chodził co prawda całą noc, a wcześniej cały wieczór, ale woda nabrała temperatury jedynie na tyle żeby nie strach było umyć sobie plecy. Gorący, rozgrzewający prysznic był jedynie tym, o czym mogliśmy sobie pomarzyć.



Na szczęście przy pomocy koców, które
pozbieraliśmy z łóżek dookoła udało nam się nie zamarznąć. Ubieramy się, pakujemy drobiazgi, których nie spakowaliśmy wcześniej i wychodzimy zostawiając klucz do pokoju w drzwiach zgodnie z poleceniem właściciela dobytku. Kierujemy się do Lwowa. Jednak przed wyjściem na wylotówkę postanawiamy coś przegryźć. Wchodzimy do maleńkiego sklepiku z kratami w oknach. Na wywieszce przed nim przeczytaliśmy coś o wielkich bagietkach na ciepło za dziesięć hrywien. To około 2 zł i 50 gr w przeliczeniu na złotówki. Zamawiamy dwie bułki i czekamy aż zagrzeją się w mikrofalówce. Wtedy w lodówce zauważamy butelkę pepsi-coli! Nie coca-coli i nie pepsi! Pepsi-cola z etykietą pisaną cyrylicą. Kosztowała grosze, a my nie mogliśmy się opanować. Odebraliśmy wielgachne bagietki i podaliśmy napój sprzedawcy. Zaczęliśmy liczyć kopiejki, które nam zostały, a wtedy gość krzyknął z entuzjazmem:

- Ja Wam podaruje! Przecież nie zbiednieje!

Butelka po tym napoju do dziś ozdabia jedną z półek z pamiątkami w moim pokoju. Podziękowaliśmy, zjedliśmy i napiliśmy się, a następnie ruszyliśmy w kierunku Lwowa.

Mukaczewo nie jest małą mieściną, ale swoim wyglądem nie przypomina miasta. Ulice przyozdobione są w rozpadające się niekiedy chaty, a podwórka zasłaniają płoty wykonane ze wszystkiego. W połowie z siatki, a w drugiej połowie z jakiegoś innego - zupełnie nie pasującego na materiał na płot - materiału. Ulice nie są nawet z "kocich łbów". O asfalcie można zapomnieć. Piach i błoto.

środa, 3 września 2014

Mukaczewo

Wstaliśmy przed świtem. Panował półmrok. Chcieliśmy uniknąć konfrontacji z właścicielem parku, więc pakowaliśmy nasz dobytek w pośpiechu. Ku naszemu zdziwieniu nie byliśmy przemarznięci. Obecność drzew była dla nas błogosławieństwem. Pozbierały one większość wilgoci przez co namiot mieliśmy prawie suchy i w dodatku uchroniły nas przed zimnem jakiego mieliśmy okazję doświadczyć w dniach poprzednich.

Z uwagi na to, że przyjechaliśmy w tamto miejsce dosyć późno i jeszcze później się położyliśmy byliśmy z rana odrobinę ... niewyspani. Ociężałym krokiem wyszliśmy na drogę. Wszędzie było mlecznie od mgły. Było też zimno. Na rozgrzewkę przed wjazdem na Ukrainę po raz pierwszy w naszym życiu jechaliśmy z Rosjaninem. Polskim zwyczajem baliśmy się. Dlaczego? No przecież nie dlatego, że był przystojnym, miłym i przyjaźnie nastawionym do świata mężczyzną w średnim wieku! Powodem naszego strachu nie był jego doskonały angielski i to, że był ciekawy dlaczego ludzie decydują się na niewygody po to by podróżować! To był Ruski, a Polacy mają w zwyczaju się bać. Strach ten jest mniej lub bardziej uzasadniony, ale występuje prawie zawsze. 

niedziela, 31 sierpnia 2014

Droga przez Węgry!

Z uwagi na to, że przez dłuższy czas nie mieliśmy mapy Węgier doszło do drobnej pomyłki. Ubzdurało nam
się, że mamy jechać do Miszkolc, a następnie do Koszyc. Wszystko po to by dobrzeć rzecz jasna na Ukrainę... Do Miszkolc dojechaliśmy bez większych problemów. Tak coś przegryźliśmy i ruszyliśmy dalej. Niewyobrażalnych rozmiarów było nasze zdziwienie kiedy znaki drogowe poinformowały nas, że Koszyce położone są na terenie Słowacji, a nie Ukrainy!

Skąd ten paskudny błąd? Po prostu gdy nie mieliśmy mapy nasza pamięć wydawała się niezawodna, a gdy już ją dostaliśmy nie sprawdziliśmy czy aby na pewno się nie mylimy. Tak, wiemy - to nie wybaczalna pomyłka, ale sami powiedzcie... Czy coś by się zmieniło gdybym to przemilczała?

Tak więc siedzieliśmy na stacji benzynowej w Miszkolc i czekaliśmy na cud. Zapadała noc, a my musieliśmy się dostać gdzieś w okolice Nyiregyhaza żeby rano ruszyć w kierunku Czopu - przejścia granicznego Węgry-Ukraina. Było to prawie niemożliwe dlatego, że trzeba było się sporo cofnąć. A z uwagi na porę dnia nie sądziliśmy, że ktoś jeszcze będzie się wybierał w tamtą stronę.

Ludzie na stacji nas zbywali. Albo ignorowali albo nie jechali w tym kierunku. Siedzieliśmy na krawężniku przez stacją i co rusz podejmowaliśmy próby wydostania się stamtąd. I wtedy stało się najgorsze.

sobota, 30 sierpnia 2014

Takie właśnie są Węgry!

Poranek był równie ponury jak noc w miejscu, które wydawało się nam być lekko przerażające. Mgła
otoczyła nas z każdej strony. Była tak gęsta, że widoczność ograniczała się do jednego metra. Nie było zimno, za to było tak wilgotno, że założone na siebie ubrania po chwili stawały się mokre. Wygrzebaliśmy się z namiotu. Usiedliśmy na pniaku przed nim i opaliliśmy papierosy. Wszystko w totalnej ciszy. Oboje spoglądaliśmy na przekopany prostokątny fragment ziemi. Nie, nie chcieliśmy wiedzieć, ale nasza podświadomość sama sugerowała nam rzeczy takie, że strach się bać.

Po chwili w polną drogę, na której obozowaliśmy wjeżdża samochód. Niby nic dziwnego. Przecież nie tylko my mamy prawo i słuszność by tam przebywać, ale i tak gapimy się w jego stronę jakby był przynajmniej bardzo dziwnym eksponatem muzealnym. I działa to na dodatek również w drugą stronę - kierowca również wybałusza oczy w naszym kierunku tak jakbyśmy byli przybyszami z innej planety.

czwartek, 28 sierpnia 2014

Opowieści z Krypty

Przez Budapeszt, do którego w końcu udało nam się dojechać, przelecieliśmy jak wicher. Nie zdążyliśmy
nawet wyciągnąć aparatu. Spowodowane było to tym, że dostaliśmy niepohamowanego ataku głodu. Jako, że kierowca, który przywiózł nas do stolicy wysadził nas na samym jej początku. Mieliśmy wtedy dwa priorytety:

- Jak najszybciej wydostać się za miasto.
- Zjeść coś jak najtaniej i jak najszybciej.

To drugie nie stanowiło prawie żadnego kłopotu. Pizza na Węgrzech jest, tak jak prawie wszędzie z resztą, bardzo ekonomicznym i zazwyczaj niedrogim jedzeniem. I trzeba im przyznać, że robią ją przepyszną.

wtorek, 26 sierpnia 2014

Polak, Węgier - dwa bratanki!

To w zasadzie całkiem dziwaczne uczucie kiedy kupując w sklepie dwa piwa pozostawia się po sobie ślad
w postaci pięciuset jednostek pieniężnych. Pięćset złotych dla niektórych Polaków to niemalże połowa wypłaty, a 500 forintów na Węgrzech to jedynie dwa średniej klasy piwa. W przeliczeniu jest to około sześciu złotych... Przeliczanie nie należy więc do rzeczy, które łatwo jest przyswoić Ines. Bo gdzie 500, a gdzie 6?!

Przyznaję się, że kupienie czegokolwiek na
Węgrzech było dla mnie drogą przez mękę. Nie mogłam się połapać. Złościłam się na to, że nie rozumiem, albo na to, że to nie logiczne. W Polsce też kiedyś mieliśmy tak - nie do końca wiem jak to nazwać - dużą (?) walutę... Ja tego jednak nie pamiętam, a słowo "forint" wywołuje u mnie dreszcze...

Gulasz Węgierski

Magyarorszag. Hungary. Węgry. Madziarzy... Zapewne istnieje jeszcze kilka języków, które wywracają węgierską nazwę Węgier do góry nogami. Nie ma się jednak co dziwić – zanim nauczyłam się poprawnie wymawiać „Magyarorszag” minęło trochę czasu.

Dlaczego? Bo węgierski to istny łamacz języka. Praktycznie w każdym kraju, który odwiedziliśmy byliśmy w stanie bez większych problemów nauczyć się kilku podstawowych zwrotów.  Na Węgrzech ledwie udało nam się nauczyć jak się mówi „dziękuję”, a i to mówiliśmy często tak bardzo niepoprawnie, że nas nie rozumiano.

Korzenie języka były tematem dość mglistym. Snuto domysły jakoby węgierski miał być odłamem języka tureckiego, aby w reszcie uznać jego pokrewieństwo z językiem fińskim. Nie były to jednak jedyne wariacje na jego temat. Utożsamiano go również z włoskimi Etruskami, identyfikowano z Sumerami żyjącymi na terenach starożytnej Mezopotamii. Łączono go również z językiem ormiańskim i dziesiątkami innych, najróżniejszych języków. Pojawiła się również teoria, która głosiła, że węgierski wywodzi się z japońskiego. Jak sami już zapewne zdążyliście zauważyć  - ciężki to temat i dosyć rozległy.

niedziela, 24 sierpnia 2014

Węgry po raz pierwszy!

To była już nasza druga wizyta w stolicy Austrii. Jednak zarówno poprzednim razem, jak i tym podczas powrotu z Maroko... nie znaleźliśmy dla niej czasu. Właściwie to nie znaleźliśmy pieniędzy na zostanie dłużej. Nie czule więc zorientowaliśmy się w jakiej części miasta jesteśmy i gdzie powinniśmy się kierować , a następnie opuściliśmy hostel i ruszyliśmy przed siebie.

No chyba mi nie uwierzyliście? Oczywiście, że pominęłam poranną wyżerkę! W cenie pokoju było śniadanie. Z uwagi, że wszyscy hostelowicze byli pod ciągłą obserwacją, która jak mniemam, miała zapobiec wynoszeniu jadła poza stołówkę, musieliśmy najeść się na miejscu.

I tu znów popełniliśmy podstawowy błąd podróżnika. Na ogół wiemy, że nie ma możliwości aby najeść się na zapas, ale kiedy jesteśmy głodni, a przed nami stoi otworem szwedzki stół... jakoś zupełnie zapominamy o tym co niemożliwe. 

piątek, 22 sierpnia 2014

Czym prędzej do Wiednia!

Stopowanie szło nam naprawdę całkiem nieźle. Postanowiliśmy spróbować dojechać jeszcze tego samego
dnia do Wiednia.  Rok wcześniej już jechaliśmy tą trasą więc nawet nie musieliśmy patrzeć na mapę by znać swój kierunek. Różnica była jedynie taka, że rok wstecz unikaliśmy autostrad w Austrii jak ognia piekielnego, a za drugim razem wręcz przeciwnie. Autostrada wiodąca do austriackiej stolicy była niemalże gwarancją dotarcia do niej jeszcze tego samego dnia.

Spieszyliśmy się bardzo. Prawie biegliśmy na wylot...kiedy nagle... poczuliśmy woń kurczaka z rożna!

Głodni jak wilki weszliśmy do baru. Ślina prawie kapała na podłogę z naszych rozdziawionych gęb.  Nie jedliśmy nic konkretnego od dłuższego czasu. Zdrowe zachodnioeuropejskie żarcie znacznie nas odchudziło, więc ten kurczak wyglądał i pachniał o sto razy apetyczniej niż robiłby to w normalnych warunkach.

środa, 20 sierpnia 2014

Słowenia czyli Piękna Jesień

Rozkładamy śpiwory w jednym z pomieszczeń na budowie. Wcześniej odrobinę zamiatamy podłogę wierząc w to, że uchroni nas to od wszechobecnego wapna, pyłów i kurzu. Na dworze jest zimno, a w pomieszczeniu zamiast okna jest mocno przymocowana folia. Całą noc więc dręczył nas zimny wiatr, który wdzierał się wszystkimi możliwymi szparami do środka.

Nad ranem jeden z robotników przyszedł nas obudzić. Zebraliśmy swoje rzeczy i wyszliśmy na zewnątrz. Padało o wiele mniej niż na początku ulewy, ale wciąż padało. I nie był to rodzaj drobnego deszczu, pieszczotliwie zwanego kapuśniaczkiem.

Pożegnaliśmy się z ekipą i podziękowaliśmy za pomoc. Ruszyliśmy przed siebie. Było przed szóstą rano. Na dworze było ciemno jak w czterech literach. A pierwsze promienie słońca pojawić zamierzały się dopiero przed ósmą. Podjęliśmy próby łapania stopa, ale ciemnica nam nie sprzyjała, a deszcz de-motywował. Postanowiliśmy przeczekać do poranka w budce od przystanku autobusowego.

Słoweńska Burza

Wydostanie się z Wenecji jest o wiele trudniejsze niż dojechanie do niej. Do części miasta, która osadzona jest na wodzie wiedzie długi most, który okupowany jest przez samochody wiozące całe rodziny oraz busy dla turystów, którzy przylecieli tutaj na przykład.

Dla autostopowicza oznacza to tyle, że stopa nie złapie bo prawdopodobnie nie będzie miejsca. To oznacza z kolei, że będzie zmuszony zapłacić za busa, który dowiezie go do lądowej części miasta.
Kupienie biletu nie jest jednak takie proste. Aby dokonać zakupu należy spędzić co najmniej godzinę w bardzo długiej kolejce. Wszystko po to by na końcu usłyszeć, że stało się w kolejce do niewłaściwego okienka.

Spędziliśmy więc dobre trzy godziny usiłując kupić bilet. Udało nam się w końcu zrobić to za trzykrotność początkowej ceny. Na końcu okazało się, że plecaki również wymagają dodatkowych opłat. Cudem wyjeżdżamy z miasta.

Pytamy pierwszych napotkanych na drodze ludzi o to jak się kierować na wybraną przez nas miejscowość. Rzeczą jasną jest to, że tacy przypadkowi ludzie są zazwyczaj przekonani, że nasze pytanie jest równoznacznym z „Skąd odjeżdżają pociągi do ...?” – tak było również i tym razem. Od razu zostaliśmy pokierowani na dworzec. Szybko więc wyjaśniliśmy, że zupełnie nie o to nam chodzi i że poszukujemy wylotówki z miasta bo zamierzamy jechać autostopem. Wtedy ni stąd ni zowąd dostaliśmy dwa biletu upoważniające nas do przejechania 60 kilometrów. W rezultacie przejechaliśmy tym pociągiem prawie sto kilometrów udając przed konduktorką, że nie mieliśmy pojęcia, że po sześćdziesięciu powinniśmy byli wysiąść.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Wenecja czyli Piękno zadeptane przez Komercję

 Wenecja. Miejsce, które owiane jest nutą tajemnicy. Zakochani marzą by ją odwiedzić. Choć w mojej
opinii – jeśli mogę pozwolić sobie na drobną dygresję – bardziej „zakochane” aniżeli „zakochani” śnią o spacerze malutkimi uliczkami Wenecji. Mężczyźni jakoś wydają mi się bardziej racjonalni pod tym akurat względem. Większość moich męskich znajomych stara się nie wyszukiwać na siłę romantyzmu we wszystkim co ktoś kiedyś romantycznym nazwał.

Drogie Panie – nie gniewajcie się na mnie. Czyż nie mam racji? Podejdźmy do siebie z należytym dystansem i zastanówmy się co miałoby bardziej romantyczny wydźwięk:

            1. Pocałunek ukochanego na mostku znajdującym się nieopodal miejsca, w którym mieszkamy;
2. Czy raczej buziak i klepnięcie w tyłek na jednym z weneckich mostów?

No jasne, że to drugie! I prawie każda z nas tak właśnie odpowie. Nawet ja – choć uważam, że Wenecja jest mocno przereklamowana, a jej romantyzm w znacznym stopniu został – zadeptany – przez turystów z całego świata.

środa, 13 sierpnia 2014

W drodze do Wenecji!

Być może na południu Włoch uchowały się resztki typowego dla tego kraju klimatu, ale tam gdzie byliśmy my – było zimno. Dopiero w okolicach południa zaczynało się choć trochę odczuwać temperaturę promieni słonecznych. Najwięcej problemu sprawiało spanie w namiocie podczas gdy na zewnątrz bywało po kilka stopni powyżej zera.  Kiedy się śpi spada temperatura ciała i wydaje się, że jest jeszcze zimniej niż jest w rzeczywistości.

Podobno by nie zmarznąć w takich przypadkach wystarczy założyć chustkę na głowę i nie powinno się zakładać na siebie tysiąca rzeczy (swetrów, rajstop, kurtek itp.). Inna z teorii na ten temat głosi wręcz przeciwnie – im więcej ciepłych ubrań tym lepiej. Ja natomiast uważam, że nie ma żadnej reguły. Podczas tych kilku dni we Włoszech wypróbowaliśmy oba sposoby i praktycznie za każdym razem pozamarzało nam wszystko co mogło, a nasze trzęsienie się z zimna w nocy przypominało atak padaczki.

wtorek, 12 sierpnia 2014

Włoskie Migawki z Podróży

Wstajemy skoro świt. Nie słyszeliśmy kiedy Fabio wrócił do domu. On wstaje razem z nami. Mówi, że podrzuci nas na drogę, która prowadzi do Torino. Dla nas to gratka. Gdybyśmy zostali w tej głuszy moglibyśmy co najwyżej zapuścić korzenie i upodobnić się do drzew.

Fabio mówi byśmy poczęstowali się owocami z sadu. Na śniadanie zjedliśmy więc figi. Są po prostu pyszne. Te które czasami kupuje sobie w Polsce są suszone. Również są bardzo smaczne, ale nie umywają się do tych świeżych, zerwanych z drzewa. Są też dość kaloryczne, więc na prawdę nie jesteśmy głodni.

Włoch pyta o nasz namiot. Czy w nim nie marzniemy i tak dalej. Mówimy, że o tej porze roku (był to październik) noce bywają chłodne, ale największym problemem jest to, że bardzo przemaka. W prezencie dostajemy plandekę, która ma uchronić nasz dom od rosy i ewentualnego deszczu. Z resztą – bardzo się nam ona przydaje w przyszłości. Do dziś mamy ją w domu i zdarza się nam z niej korzystać.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Azjatycki nocleg we włoskich Alpach

Kiedy Fabio zaproponował nam byśmy zatrzymali się u niego byliśmy zachwyceni. Powiedział, że mieszka za miastem, w górach. Mówił o tym tak jakby miało nas to zniechęcić, ale było wręcz przeciwnie. Z każdą chwilą stawaliśmy się coraz bardziej zafascynowani. W końcu wydusił z siebie prawdę. Powiedział, że mieszka w o tyle specyficznych warunkach, że nie jest to standardowy dom, a... jurta. Gdybyśmy byli w Kirgistanie czy innym kraju na wschodzie nie dziwiłoby nas to ani trochę, ale Włochy jakoś nie bardzo kojarzą nam się z typowymi dla Azjatów domami.

Popadliśmy więc w jeszcze większy zachwyt.  Podniecona tą nietypową sytuacją od razu postanawiam pochwalić się mojej mamie. Wysyłam jej więc sms’a, a którym opisuję to jak poznaliśmy Fabio i jak bardzo nam pomógł. Wiadomość kończę w ten sposób:

- Fabio mieszka w Alpach. W Jurcie. Niedaleko Imperii.

Znam swoją matkę i wiem, że uzna, że coś pokręciłam. Oczekuję więc na odpowiedź, w której to zostanie mi wytłumaczone czym jest jurta i uzmysłowione, że pomyliłam się. Kiedy przychodzi odpowiedź odbieram ją z szelmowskim uśmiechem na twarzy.

- Czy Ty wiesz czym jest jurta? Jurta to namiot koczowników azjatyckiego stepu. Jego wierzch pokryty jest wzorzystą tkaniną, a szczyt wyposażony jest w otwór dymny. Dziś z tamtego miejsca wyglądają kominy piecyków. Jurta obciągnięta jest płótnem albo skórą, ugina się pod wpływem wiatru... Zastanów się więc coś Ty do mnie napisała!

niedziela, 10 sierpnia 2014

Sentymentalna Zguba

Wysiedliśmy w miejscu, w którym nie istniał żaden rodzaj ruchu. Do wyboru mieliśmy trzy drogi. Jedna prowadziła do miasteczka osadzonego na górze – ta opcja nie wchodziła w rachubę ponieważ z owego miasta była tylko jedna droga wyjazdowa – prowadząc  do miejsca, w którym wtedy się znajdowaliśmy. Była jeszcze droga wiodąca do wsi kilka kilometrów dalej, ale to również był ślepy zaułek. Ostatnią możliwością było iść w górę. Przeszliśmy około kilometra i usłyszeliśmy dźwięk silnika. Mieliśmy, szczęście, że się zatrzymał. Przez kolejne pół godziny jechaliśmy w górę i nie minęliśmy ani jednego domostwa, nie przejechało obok nas nas żadne auto. 

Gość zwalniał co chwilę na zakrętach i trąbił w celu sprawdzenia czy nikt nie jedzie z przodu. Droga, a właściwie dróżka była tak wąska, że dwa samochody obok siebie nie zmieściłyby się za żadne skarby. Dodatkowo była bardzo kręta. Widoczność ograniczała się do jednego metra. Wysiadamy na rozwidleniu dróg. Wciąż znajdujemy się pośrodku głuszy, ale tym razem dostrzegamy w dali jakieś miasto. Jest jakieś 6-7 kilometrów dalej, ale przynajmniej jest. To było wielkie szczęście w porównaniu z 30 kilometrami w górę nie wiodącymi do żądnej cywilizacji, które właśnie przejechaliśmy.
W końcu udaje nam się dotrzeć do miasta. Postanawiamy, że poczekam z plecakami, a Adaś zrobi obchód po mieście i rozejrzy się za jakimiś hostelami.

sobota, 9 sierpnia 2014

Włochy po raz pierwszy

Wstajemy skoro świt. Razem z nami budzi się nasz „współlokator”. Wychodzimy na wspólnego papierosa. Chwile prowadzimy rozmowę w trójkę, ale po chwili zaczynamy z Adasiem ustalać co będziemy dalej robić. Gość jednak jest bardzo uparty i nie zamierza dać się zbyt szybko zbyć. Ciągle wtrąca swoje przysłowiowe "trzy grosze" do naszego dialogu. Rezultat jest taki, że dajemy mu się całkowicie zmanipulować i tym samym odprowadzić na pociąg. Dziwnym trafem okazuje się, że on również tego dnia zamierzał jechać do Włoch. Mimo usilnego namawiania nas na jazdę na gapę postanawiamy wydać te parę euro na bilet. Choć w przyszłości okazuje się, że wcale go nie potrzebowaliśmy – na tamtym odcinku bardzo rzadko zdarzają się kontrole.

Na pociąg oczekujemy dobrą godzinę. W tym czasie nasz nowy znajomy daje upust swojej potrzebie mówienia. Z jego ust wysypują się niezliczone ilości słów. Najwidoczniej dawno nie miał z kim pogadać. Tak więc wysłuchujemy całej, bardzo dokładnej historii jego życia. Zawsze wychodziłam z założenia, że każdy człowiek to indywidualna i ciekawa historia więc nie buntuje się specjalnie i słucham go. Niestety – facet gdy dostrzega drobne zainteresowanie z naszej strony traci wszelkie granice. Przez następnych kilka godzin wysłuchujemy bogatych w szczegóły historii o mordowaniu i gwałceniu bezdomnych w Paryżu i działaniach włoskiej mafii... Oszczędzę Wam tych bzdur wyssanych z palca, które aż opływały krwią i tonęły w wyprutych z człowieka wnętrznościach.

środa, 6 sierpnia 2014

Ostatnia noc we Francji

Było zimno. Październik naprawdę dawał o sobie mocno znać. Nie twierdzę, że spanie pod namiotem byłoby niemożliwe, ale uważam, że cztery ściany były o wiele bardziej interesujące od temperatury panującej na zewnątrz. Wylegiwanie się w hotelowych łóżkach zupełnie nie wchodziło w rachubę, ale za to dworzec zdawał się być całkiem niezłym rozwiązaniem. Odszukaliśmy go. Ogrzewany wewnątrz, czysty budyneczek, który – niestety – zamykany jest o północy. Nie mniej – do północy mieliśmy jeszcze trochę czasu, zatem dalsze zastanawianie się nad tym gdzie spędzimy noc postanowiliśmy kontynuować przy kaloryferze.

Na dworze zrywa się wichura, a dzięki niej robi się jeszcze zimniej. To ostatecznie niweczy plany spania w namiocie. Jest na to za zimno, Adaś nie ma karimaty – cały stos argumentów przeciw po prostu!

Gdy przyglądamy się mapie miasta do rozmowy włącza się starsza Francuzka. Czeka na pociąg i nudzi się jej. Postanowiła zatem zagaić do nas aby ową nudę zabić. Pyta o to o czym tak intensywnie rozmawiamy. Mówimy zatem caluteńką prawdę.  Rzecz jasna zostajemy z marszu skierowani do hostelu.  Potem grono rozmówców zaczyna się powiększać. Jakiś młody mężczyzna zdradza nam, że jeśli pójdziemy bokiem torów kolejowych i zejdziemy na starą ich część to trafimy na tunel, w którym stoi stary, odkryty wagon. Twierdzi, że miejsce powinno osłonić nas od wiatru. Dopytujemy jeszcze o szczegóły i idziemy na zwiad.

wtorek, 5 sierpnia 2014

Bardzo krótki pobyt w Monte Carlo

Od razu warto zaznaczyć, że squat, w którym przyszło nam spędzić noc był niezwykle ładnie urządzony. Tych, którzy utożsamiają takie miejsca z wszechobecnym bałaganem i puszkami po piwie walającymi się po kątach – muszę rozczarować. Było czysto, schludnie i przyjemnie.

 Squattersi byli niezwykle pomysłowi w kwestii wystroju wnętrza. Nad łóżkiem, które przypadło nam wisiał wielki znak drogowy z nazwą miejscowości „La Dynamitte” – leżącej niepodal Marsylii.

Właściwie poza tym, że w grubych murach starego domu było naprawdę zimno i nie było ciepłej wody pod prysznicem – nie było na co narzekać. Zostaliśmy ugoszczeni makaronem z pesto i piwem. Resztę wieczoru spędziliśmy paląc papierosy i słuchając opowieści –UWAGA – o Polsce! Tak! Jedna z Francuzek była kiedyś u przyjaciela w Gdańsku. Najbardziej w pamięć zapadły jej zapiekanki, których nie serwuje się we Francji. Cóż... Nie sądziłam, że można aż tak bardzo zachwycić się tym średniej klasy pieczywem ze starymi pieczarkami i zeschniętym serem, ale – w końcu ja mam to na co dzień.

Wypytujemy o to jak najszybciej wydostać się z Marsylii w kierunku Włoch. Po uzyskaniu odpowiedzi i po bardzo zimnym prysznicu idziemy spać.
Zrywamy się dość wcześnie. Dziękujemy, tym którzy nie śpią za gościnę i opuszczamy dom.