wtorek, 28 stycznia 2014

Welcome to Morocco!

Chcieliśmy mieć pewność czy nie mamy przy sobie czegoś co dla nas samych wydaje się być ok, a mogłoby być zakazane w Maroko. Na pierwszy ogień - gaz pieprzowy. Strażnik graniczny nie ma pojęcia czym jest spraj, który wyciągnęliśmy, ale po chwili załapuje cóż to jest. Odpowiedź, którą uzyskujemy jest odrobinę inna niż się spodziewaliśmy. W Maroko nie ma najmniejszych problemów z gazem pieprzowym, ale w Hiszpanii jest od nielegalny (bo nie ma naklejki UE czy coś...) i musi on nam go zabrać. 

Cóż... Nie ciekawie. Co prawda oboje mamy nadzieję, że nigdy by nam się nie przydał, ale jakoś dodaje on poczucia bezpieczeństwa. Graniczny zapewne zabrał by nam gaz gdyby nie to, że wypaliliśmy z jeżdżeniem autostopem po Maroko, które uznał za skrajnie niebezpieczne - wciąż nie wiem dlaczego - i w ramach troski zwrócił nam go mówiąc:

- Dobra, chowajcie to szybko do plecaka, a ja udam, że nic nie widziałem. 

piątek, 24 stycznia 2014

Ostatnia noc w Europie

Piękny zachód słońca w przeddzień wypłynięcia do Maroko.
Kiedy wstaliśmy okazało się, że budziki były bezradne wobec naszego zmęczenia i zaspaliśmy jakieś dwie godziny. Camping nie należał do miejsc dzikich i wymagał zapłaty. Problem był tylko taki, że jeśli nie wywiążemy się z płatnością do godziny 11:00 automatycznie doliczane nam jest kolejne pół doby. A gdy wstaliśmy była już dziesiąta. W pośpiechu spakowaliśmy się. Kolejny problem - nie mamy przy sobie gotówki, a płatność kartą odpada, do najbliższego bankomatu jest spory kawałek drogi. Umawiamy się, że zostanę z plecakami, a Adaś bez obciążenia szybko pobiegnie po pieniądze. 

Ale nie wracał już od prawie godziny. Pora podwyższenia stawki była bliska chwili gdy wzrośnie. A ja z powodu brudnych rąk - nawet nie mogłam poobgryzać sobie paznokci ku rozładowaniu stresu. Dzwonię jeden raz, drugi... nic. W końcu widzę, że biegnie i dosłownie w ostatniej minucie wbiega do niemiłego właściciela pola namiotowego. Ten ze złością przyjmuje należyte pieniądze, ze złością, bo zdawał się liczyć na naszą pomyłkę. 
- Wszystko zajęło tak dużo czasu, bo bankomat nie chciał mi wydać pieniędzy - tłumaczy Adaś. - Wszystko przebiegło jak powinno, ale na końcu nie dostałem ani forsy, ani potwierdzenia wypłaty i musiałem iść do banku i udając, że rozumiem po hiszpańsku dowiedzieć się co się stało. Rzecz jasna - nikt nie potrafił mi pomóc! 

Na szczęście wszystko skończyło się dobrze. 

czwartek, 23 stycznia 2014

Hiszpańskie piekło

Jak we wcześniejszym wpisie wspomniałam, chcieliśmy jak najszybciej wydostać się z Portugalii. Była pełną ciekawych historii, niezwykłych postaci i krajobrazów, jednak nie czuliśmy się komfortowo w tym państwie. Tak więc zaraz po opuszczeniu ganja-samochodu zaczęliśmy łapać dalej. Długie godziny spędziliśmy w pełnym i upalnym słońcu. Chwilami miałam wrażenie, że tego dnia prędzej ugotuje mi się mózg niż coś się zatrzyma. Spieczeni, zirytowani i zmęczeni wypatrzyliśmy w oddali ALDIego. Pragnęliśmy się napić zimnego piwa. Im zimniejsze tym lepsze. Byle by się odrobinę rozluźnić i ochłodzić. A że owy supermarket był siecią niemiecką mieliśmy nadzieję na normalne piwo w półlitrowej butelce. 

Mogłabym spędzić godziny opisując cud klimatyzacji panujący wewnątrz sklepu. Chłód ten był dla nas niczym kawałek raju na ziemi. Minęliśmy w środku młodą blondynkę, bardzo ładną - a na ogół uroda portugalskich dziewczyn nas nie zachwycała. Wyraziłam ten pogląd, a Adaś z równym mojemu zdziwieniem go potwierdził. 

Rozerwaliśmy sześciopak półlitrowego piwa i niosąc wspaniałe dwa zimne okazy ruszyliśmy do kasy. Ale tam czekało nas ogromne rozczarowanie. Można było je kupić TYLKO w sześciopaku - a aż tak to się rozluźniać nie chcieliśmy. Ze smutkiem odłożyliśmy butelki i zaczęliśmy przebierać w piwach w puszkach jak od coca-coli - 0,33l. Adaś na sekundę odszedł, a ja krzyknęłam do niego, że znalazłam jakieś chyba jasne piwo za ileś tam centów. I wtedy za swoimi plecami, a za raczej ogromnym plecakiem usłyszałam:

- Pomóc wam jakoś czy coś? Może podwózki potrzebujecie?

Zdębiałam. Choć nie wiem dlaczego, wszak nie był to pierwszy Polak, którego spotkaliśmy po drodze. Rozpoczęłam rozmowę, zaraz potem podszedł Adaś i...
...wcześniej opisana ładna Portugalka, która okazała się być Polką. 

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Jazda bez trzymanki

Z Aną i Rafaelem dojeżdżamy w okolice Grandoli. Zaczyna robić się już szarawo więc najwyższy czas na poszukiwanie miejsca do spania. Ana wspominała, że w pobliżu miasta Sines jest zarówno wiele pól namiotowych jak i miejsc gdzie możemy rozbić się na dziko. To niedaleko, nie zupełnie po naszej trasie, ale co tam! Przecież mamy czas! Wyciągamy więc kciuki i staramy się złapać stopa. Niedługo potem zatrzymuje się samochód. Gość chciał jedynie zapytać o numer drogi, ale w efekcie końcowym nas zabrał. Dziewczyna, która mu towarzyszyła nie wydawała się być zadowolona z naszej obecności. Zapytano nas skąd jesteśmy, a gdy już odpowiedzieliśmy, że z Polski nasz kierowca powiedział:

- Dwie kawy i dwa piwa! Hotel dwie osoby! - PO POLSKU!

czwartek, 16 stycznia 2014

Płonąca Portugalia

Jose uparł się, że odda nam swoje łóżko, a sam prześpi się na podłodze na karimacie. Protestowaliśmy, ale był nieugięty. Miał kilka przedmiotów w swoim pokoju, które sprawiły, że od tamtej pory mawiamy "Polak i Portugalczyk potrafi". Mianowicie: stolik ze starej opony i kawałka szyby, który znalazł na wysypisku, zniszczony obraz, który sam odrestaurował i kilka innych rzeczy, które zrobił sam z niczego. Co najciekawsze były świetne! 

Rano zostajemy zaproszeni na śniadanie. Nasz przyjaciel nie ma kuchenki ani czajnika elektrycznego więc wodę na kawę gotujemy w mikrofalówce. Ja chwytam jedno jabłko - zazwyczaj za nimi nie przepadam, ale wtedy miałam niepohamowaną ochotę. I oboje chcemy tylko kawę. Nic więcej nie trzeba nam do szczęścia. Jose natomiast przygotowuje sobie śniadanie, a my ze szczerym zadziwieniem obserwujemy jak wsypuje kawę rozpuszczalną do gorącego mleka, dodaje czekoladę, musli i tonę płatków śniadaniowych, a następnie rozpoczyna ucztę. 

Deklaruje się, że wywiezie nas za miasto choć już jest spóźniony do pracy. I tak też robi. Lądujemy na sporym zjeździe tuż przed bardzo długim mostem. Żegnamy się, my zapraszamy go do Polski, on mówi, że jesteśmy zawsze mile widziani w Porto i Santarem. Ściskamy się i życzymy sobie szczęścia.

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Podróż pełna wrażeń

- Zawsze chciałem podróżować, a autostop wydawał mi się jedną z najfajniejszych tego form. Jednak mi
osobiście brakuje do tego zarówno odwagi jak i osoby, z którą mógłbym to robić. Dlatego właśnie się dla was zatrzymałem - bo wy macie i jedno i drugie. - powiedział Jose.

Potem kontynuował o tym, że właśnie wraca do domu po własnej podróży. Przejechał dookoła prawie całą Portugalię świętując w ten sposób swoje świeżo zrobione prawo jazdy. W trasie spędził niecałe trzy tygodnie, potem kilka dni był w domu rodzinnym w Porto, a teraz jechał do Santarem gdzie pracuje. Jose jest psychoterapeutą i fizjoterapeutą, zajmuje się pomaganiem ludziom po wypadkach. Raczej nie z pogoni za pieniądzem, a ze zwykłego powołania. Początkowo mamy razem przejechać kilkadziesiąt kilometrów i wysiąść w Coimbra - akademickiej stolicy Portugalii, jednak gdy okazuję się, że nasz kierowca jedzie o wiele dalej decydujemy się jechać z nim - choć nie zupełnie zgodnie ze swoimi wcześniejszymi założeniami.
Jose nie należy do osób, które lubią milczeć. No cóż... skoro już nas ze sobą zabrał to chciał z nam mieć jakiś drobny pożytek. Adaś ze względu na swój bardzo dobry angielski zmuszony był nie tylko prowadzić konwersacje, ale i w wielu momentach musiał tłumaczyć mi rozmowę - jako, że moja angielszczyzna pozostawia wiele do życzenia. Tak więc najpierw odpowiedzieliśmy na stos pytań dotyczących naszej podróży, a potem rozmowy dotyczyły już prawie wszystkiego, a i droga okazała się być troszeczkę dłuższa...
A było to tak...