sobota, 22 lutego 2014

Casablanca! #1

Czas spojrzeć prawdzie w oczy i szczerze przyznać się do tego, że ciężko jest opisywać wydarzenia, które już miały miejsce. Jak dotąd opisywanie drogi aż do samego Rabatu szło jak po maśle. Jeśli ja czegoś nie pamiętałam, pamiętał to Adaś. I odwrotnie. Kiedyś uważałam, że podróż powinno opisywać się po czasie aby bardziej skupić się na faktach i ciekawych sytuacjach, relacjach ludzi i nie wciskać gdzie się da monologów na temat obolałych stóp, kręgosłupów, poobcieranych do krwi ramion i całej reszty nieprzyjemności, które niesie ze sobą wysiłek fizyczny. Moje zdanie uległo drobnej zmianie. Nadal twierdzę, że wywody o zmęczeniu i jego następstwach są nużące i zbędne (w dużej ilości), ale pluje sobie ile sił w brodę, że nie posiadam notatek z trasy! Nie robiłam ich nie z lenistwa, a ze zmęczenia właśnie. Wydawały mi się one nie potrzebne. Łudziłam się, że będę pamiętała wszystko co ewentualnie zapisać mogłabym na stronach jakiegoś zeszytu. Nie zrobiłam tego - a dziś żałuje. 

Tak więc Drodzy Czytelnicy - proszę Was o wybaczenie, ale moja pamięć urywa się wraz z wynajęciem pokoju w Rabacie i wraca do życia podczas gdy z niego wyjeżdżamy na przyczepie rozklekotanego samochodu. Przyczepa z resztą też była rozklekotana. Tak więc dzisiejszy wpis obejmować będzie drogę do największego miasta w Maroko - Casablanki. Bez obaw. Tego fragmentu wędrówki mój umysł nie zapomniał. 

A więc było to tak...

czwartek, 20 lutego 2014

Rabat

Docieramy do Rabatu będącego stolicą Maroko. Mijamy wielkich rozmiarów bramę i wkraczamy do dzielnicy rządowej. Ku naszemu ogromnemu zdziwieniu na ulicach nie walają się śmieci. Nie ma pustych butelek po coca-coli, papierków po batonikach, puszek po konserwach... Pomiędzy budynkami nie przemykają się wychudzone koty. Zamiast tego widzimy przystrzyżone trawniki i klomby z pięknymi, kolorowymi kwiatami. Chodniki są czyste, a kostka brukowa jest w całości. Budynki w mieście są zadbane i niektóre wyglądają wręcz jak dzieła sztuki. Skąd ten kontrast? W dzielnicy możemy odnaleźć budynki, w których mieszczą się biuro premiera, ministerstwo i szkoła koraniczna. Znajduję się tutaj również pałac królewski, domy premiera oraz członków panującej dynastii. Ich służby też nie należy pominąć - stanowiska, które wykonują w większości przypadków są odziedziczone jeszcze po murzyńskich niewolnikach, ale również mają swoje drobne włości. Całość tworzy atmosferę odosobnionego miasteczka w wielkim mieście. Wszystko  otoczone murami, zdające się tonąć w ogrodach, których barwy są piękniejsze od znanych nam kolorów. Albo inaczej - barwy, których nie ogarnęłaby nawet paleta barw Photoshop'a. 

środa, 19 lutego 2014

Kierunek Rabat!

Pobudka o 7.30 rano, szybki prysznic - na zapas. Wszystko w podróży robimy na zapas. Na zapas jemy, na zapas śpimy, na zapas myjemy się gdy jest ku temu okazja i nawet na zapas korzystamy z toalety. Dlaczego? Bo nigdy nie wiadomo kiedy trafi się kolejna okazja do zaspokojenia którejś z powyższych potrzeb. Ot, tu niesmaczna ciekawostka! Każdemu z nas zapewne na imprezce plenerowej lub nawet tylko na popołudniowym spacerku zdarzyło się zniknąć na chwile w krzakach idąc za potrzebą. Faceci mają tą kwestię życia odrobinę ułatwioną, kobiety natomiast chcąc nie chcąc muszą znaleźć odrobinę prywatności. Jednakże nigdy i nigdzie nie stanowi to żadnego problemu, prawda? Dlaczego na blogu podróżniczym piszę, kolokwialnie mówiąc, o sikaniu? Ano dlatego, że w Maroko jak wam się zachce siusiu to zapewniam was, że nie znajdziecie ani skrawka odosobnienia i będziecie musieli kupić kawę lub cokolwiek innego w najbliższej knajpie żeby móc skorzystać z toalety. Ludzi niby nie wielu, niby kilometry bezdroży i niby cała kupa niezamieszkanego terenu. Chwilami nawet rzec można dzikiego, ale jak chcesz się drogi Polaku wysikać w krzakach to masz na to szanse mniejsze niż na wygranie miliona w totka!

czwartek, 13 lutego 2014

Where are you going?

Mając sprawę noclegu z głowy, ze szczękami wiszącymi niewiele nad ziemią poszliśmy do pokoju. Ani ja ani Adaś nie spodziewaliśmy się, że choćby raz podczas tej podróży będziemy spać w klimatyzowanym pomieszczeniu. A tu proszę. Klimatyzacja jest i na dodatek działa! W pokoju stało jedno ogromne łoże małżeńskie i jedno pojedyncze. To jest normą w marokańskich hotelach - możesz dziesięć razy powtarzać, że chcesz pokój z jednym łóżkiem, a i tak na 90% dostaniesz zestaw wielkie plus małe wyrko. Jakby wygód było mało w pomieszczeniu jest też telewizor. Stary, mój dziadek miał identyczny, ale mimo wieku nadal na chodzie. Nie korzystamy z niego - raz, że nie znamy arabskiego, ani francuskiego, a dwa, że mamy w planach spacer po mieście bez ciężkich plecaków.

Ledwie wystawiamy głowy z hotelu i przez chwile zastanawiamy się, w którym kierunku iść, a już stoi koło
nas - jak go nazwaliśmy - "Pomagier". Nie mam pojęcia czy takie słowo w ogóle występuje w języku polskim, ale my nazywając tak jakąś osobę mieliśmy na myśli kogoś kto niósł nam całkowicie zbędną pomoc i często swoim natręctwem wyprowadzał nas z równowagi. Tym razem rolę "pomagiera" odegrał tłusty mężczyzna średniego wzrostu. Jadł coś więc z gębą pełną żarcia zapytał nas dokąd idziemy. Zgodnie z prawdą odpowiedzieliśmy, że jeszcze nie wiemy. Ale on wiedział doskonale. Pokierował nas abyśmy poszli do portu gdzie można kupić przepyszne sardynki. Tak się o tych rybach rozgadał, że aż sama zrobiłam się potwornie głodna. A potem powiedział żebyśmy przyszli do lokalu na rogu (wskazał go palcem) na herbatę. 

wtorek, 11 lutego 2014

Larache

Busem, który o mały włos nie rozpadł się po drodze dojechaliśmy do Larache. W tym mieście raczej nie widoczny był rozkwit turystyki. Owszem, było tam sporo hoteli - tych lepszych  tych gorszych. Wszystkie jednak zamykały się w jednej europejskiej gwiazdce - nawet jeśli tam przysługiwały im cztery. Knajp przygotowanych pod turystów też było kilka - w menu można było znaleźć między innymi "tradycyjną marokańską sałatkę", która nie była niczym innym jak pomidory z pieprzem i solą. Druga sprawa, że ich tradycyjna sałatka zmieniała skład wraz z miejscowością, w której była podawana. W owych knajpach można było też spróbować miejscowego Tajin czyli warzyw z mięsem, warzyw z rybą lub po prostu warzyw przygotowywanych w konkretny sposób i w specjalnym naczyniu.

Jednak wszystko wyglądało tak jakby było przygotowane pod ewentualnego, a nie pewnego turystę. Z tego
też powodu ciężko było odnaleźć opisywane w Maroko piękne, kolorowe stragany, smakowite zapachy i cieszące oko artystyczne wyroby miejscowych. Tak ogólnie to zdanie opisane powyżej jest naszym zdaniem totalną ściemą. Dlaczego tak bardzo nie cierpimy turystyki? Bo kłamie. Pokazuje jedynie to co ludzie chcą zobaczyć w danym miejscu i zamiata pod dywan prawdziwe życie. Zarówno jego piękno jak i tą bardziej mroczną stronę.  Maroko tam gdzie nie dosięgają zorganizowane wycieczki przypomina raczej reklamę BigMaca z McDonald'sa - w telewizji wygląda jak duża, smakowita kanapka, w rzeczywistości jednak dostajemy rozlazłą bułkę z mięsem, którego pochodzenia wolelibyśmy nie znać.

niedziela, 9 lutego 2014

Maroko inaczej

Po zjedzeniu wspomnianego śniadania grzecznie podziękowaliśmy i pożegnaliśmy się. Od początku jazda autostopem po Maroko była pod wielkim znakiem zapytania. Mimo tego, że kraj ten jest mocno turystyczny i raczej nie słyszy się o żadnych tragediach związanych z podróżującymi po nim ludźmi nie chcieliśmy ryzykować do momentu gdy sami nie poczujemy się pewnie. Tak więc poszliśmy w kierunku stacji kolejowej sugerując się tym, że podobno ceny pociągów w tym państwie są śmiesznie niskie. 

Stacja znajdowała się na obrzeżach miasteczka, dwa może trzy kilometry od centrum - czyli mediny - skąd szliśmy. Ta niespełna godzina marszu dała nam do zrozumienia, że kraj ten zaskoczy nas bardziej niż się tego spodziewaliśmy. Zdawaliśmy sobie sprawę, że piękne Maroko z przewodników turystycznych jest przekoloryzowane ze względu właśnie na zwiedzających. Wiedzieliśmy, że kraj nie należy do bogatych i że na pewno trafimy na biedniejsze dzielnice. Jednak nie sądziliśmy, że w miejscu leżącym tak blisko Europy i często przez Europejczyków odwiedzanym może panować tak bezgraniczny syf i smród. Plastik, który miejscami zastępował kostkę brukową, butelki po coca-coli i innych napojach z jej kampanii leżały dosłownie wszędzie. Papierki po batonach i szklane butelki nie chcąc być
gorsze oblepiały wybrzeże oceanu często kradnąc miejsce trawie. Woda w oceanie? Hah. Nie dawno ktoś mnie zapytał dlaczego nie chcieliśmy popluskać się w wielkiej wodzie od strony Afryki. Zaliczając taką możliwość do niezwykle egzotycznych (nie cierpię tego głupiego słowa) i niesamowitych przeżyć. Odpowiedź jest prosta. Bo jest tragicznie brudna. Tony śmieci z brzegu zabiera ze sobą woda. Kąpiel z opakowaniami po napojach gazowanych jeszcze bym przetrwała, ale ze zdechłymi rybami i resztami mięsa z obiadu naprawdę nie chciałabym mieć do czynienia. Nie wynika to z mojego pedantyzmu. Po prostu uważam, że łatwiej byłoby mi się doszorować po miesiącu BEZ wody niźli po minucie w TEJ wodzie.

wtorek, 4 lutego 2014

Insha'Allah

Budzimy się wypoczęci. Pakujemy swoje rzeczy i po chwili jesteśmy gotowi do wyjścia. Pozostaje jeszcze kwestia zapłacenia (poprzedniego dnia nie mieliśmy przy sobie gotówki) i zapytania o drogę. Recepcjonista zdaje się być w pełni tego słowa znaczeniu - wczorajszy. Pytamy jeszcze czy może nie miałby ochoty na zrobienie sobie wspólnego zdjęcia. Zgadza się, ale prosi abyśmy mu dale chwile na małe ogarnięcie się. Idzie bardzo powolnym krokiem w kierunku łazienki. Od jego markotnego wyrazu twarzy aż mnie samą zaczyna boleć głowa. Gość zachowuje się tak jakby był na klasycznym kacu. Nawet kacu-mordercy. Choć tak na prawdę nie wiem jakie skutki dnia następnego niesie ze sobą palenie haszyszu w tak potężnych ilościach - ale jeśli są choć w połowie takie na jakie wyglądały w jego przypadku to nadal nie chcę nigdy próbować.

Do rzeczy. Po kilku minutach wyskakuje niemalże razem z drzwiami, już pełen uśmiechu i życiowej energii. Robimy sobie wspólne zdjęcie. On wykrzykuje, że od teraz Polacy i Marokańczycy to przyjaciele, a ja zastanawiam się kiedy i co on znowu wypalił.

Sympatyczny koleś wskazuje nam drogę na dworzec. Już mamy się żegnać kiedy przypominamy sobie o braku mapy. Pytamy gdzie tutaj można ją kupić. Tłumaczy nam większość trasy, a następnie każe pytać po prostu o to gdzie jest medina, czyli stara dzielnica miasta.