niedziela, 23 marca 2014

Settat

Aby łapać stopa w Maroko czasami należy ustawić się w kolejce. Mało tego. Nie dlatego, że jakiś jeden bądź dwóch autostopowiczów przed Tobą, podobnie jak Ty, uznało to miejsce za odpowiednie do łapania stopa, ale dlatego, że uczyniło to od dziesięciu do dwudziestu grupek osób. Zajmujemy swoje miejsce i wyciągamy kciuk. Ta czynność powoduje spore zamieszanie wśród innych autostopowiczów. Nie zupełnie zdają się wiedzieć po co to robimy. Oni jedynie stoją, opierają się o latarnie i ewentualnie mają założone o siebie ręce. Trzy kobiety przed nami ubrane w kolorowe stroje zasłaniające je od stóp do głów przez chwilę nas obserwują, a następnie zaczynają nas naśladować. Ich niepewnie wystawione ręce i kciuki wyglądają przekomicznie. Cóż... Po kilku minutach łapią stopa. Dzięki nam dziewczyny przeżyły swój pierwszy raz - jeśli chodzi o łapanie stopa "na kciuka" - oczywiście.

sobota, 22 marca 2014

"To jest berberyjskie."

Berberowie to rdzenni mieszkańcy Afryki północnej i Sahary. W dzisiejszych czasach Berberów można
spotkać na terenach ciągnących się od Egiptu aż po wybrzeże Atlantyku oraz od brzegów Morza Śródziemnego po południowe granice Sahary. Naród ten posługuje się swoim własnym językiem. Najczęściej można usłyszeć berberyjski w Maroko i Algierii.

Barbarzyńca - to właśnie oznacza nazwa Berber (łac. barbarus). Co zabawne owi barbarzyńcy wolą nazywać siebie - Imazighen - co oznacza po prostu - ludzie wolni.

W krajach współcześnie istniejących na rodzimych ziemiach Berberów prowadzona jest polityka, która na celu ma wynarodowienie koczowniczej nacji i w końcu wchłonięcie jej w swoją własną.

Wynika z tego, że Berberowie nie są powszechnie akceptowani na terenach, na których żyją. Dlaczego więc przy co drugim straganie słyszymy "To jest berberyjskie"? Dlatego, że są oni drugim w kolejce skarbem Maroko zaraz po olejku arganowym - nazywanym marokańskim złotem. Ci wolni ludzie wzbudzają w przyjezdnych wiele emocji. Wielu jest nimi zafascynowanych. Doskonałym chwytem marketingowym jest więc takiemu turyście podsunąć pod nos chiński łańcuszek z masowej produkcji i zacząć wciskać bajkę o tym, że ma on setki lat i został zrobiony ręcznie przez Berberów właśnie. Dobre, prawda?

czwartek, 20 marca 2014

"Ludzie tutaj mają świra..."

Poszukiwania hotelu w tym mieście trwały bardzo długo. Kilka razy słyszymy, że nie pozwolą nam spać w jednym pokoju (o jednym łóżku nie wspominając) co winduje cenę mocno do góry. Z ludzkich oczu litrami wypływa chciwość. Sądzą oni, że i tak wrócimy - bo gdzieś spać musimy. Idąc dalej wąskimi uliczkami mediny natrafiamy na wyjątkowo obskurny jej kawałek. W owym zaułku na jednej z paskudnych kamienic widnieje napis hotel. Drzwi do potencjalnej noclegowni są w połowie zawalone gratami i częściowo spalone. Tynk ze ścian odpada, a instalacja, a raczej jej szczątki grożą śmiercią dyndając z budynku. O dziwo - hotel jest czynny. Wchodząc do środka przekonani byliśmy o tym, że cena w takim miejscu nie może być wysoka. Z resztą - niska cena zrobiłaby z tej rudery pięciogwiazdkowy hotel. No cóż... Mylić się jest rzeczą ludzką.

Wnętrze hotelu czy raczej - "hotelu" - straszyło tylko odrobinę mniej niż jego zewnętrzny wygląd. Meble nawet nie starały się udawać kompletów, prąd był, ale nie wszędzie - na cały budynek przypadały trzy czynne kontakty i tylko w dwóch pokojach światło działało. Ze ścian odchodziła farba, a chodząc po schodach zalecanym było modlić się o to aby wytrzymały. Bieżąca woda jest, ale zimna. Nie pytamy jeszcze o cenę. Właściciel prowadzi nas do pokoju, który chce nam wynająć. Jest na samej górze (modlitwa na schodach trwa więc ładny kawałek czasu) a pokój jak się okazuję mamy dzielić z kimś jeszcze. Trochę się wtedy wystraszyłam bo nasz potencjalny współlokator sprawiał wrażenie takiego co to go dopiero z mamra wypuścili... Pościel? Śmierdzi, że strach podejść. Pewnie nigdy nie była prana. Wszystko ok. Wytrzymamy wszystko - Zimną wodę, dziwnego współlokatora, smród, brak prądu... Oby cena była niska.

sobota, 8 marca 2014

Casablanca #3 - Dzień Świra

- Polaki?! Ja mam dobra koza! Moja koza zdrowa! Chcieć kupić? Ja mam dobra koza! Bardzo dobra koza! - gdy usłyszeliśmy te okrzyki ze szczerym zdziwieniem odwróciliśmy się i z niedowierzaniem gapiliśmy się przez chwilę na niskiego, starszawego mężczyznę w niewielkiej białej czapce na głowie. Kolor jego skóry nie wskazywał ani trochę na europejskie pochodzenie. Gdy tacy zmieszani wybałuszaliśmy gały w jego kierunku ten już uznał, że ma nas w garści i kontynuował:
 - Dobra koza, dobry gatunek koza! Ja mam czarna koza i biała koza!  
Gdy tylko się otrząsnęliśmy staraliśmy się grzecznie odmówić zakupów w jego sklepie i wypytać skąd zna polski. Jakby nie patrzeć nawijał całkiem nieźle, a jego zasób słów nie ograniczał się do kilku podstawowych zwrotów. O dziwo nie wspomniał nic o swoim pochodzeniu z naszej ojczyzny. Nie mówił też ani słowa o tym, że jego przyjaciele są Polakami. W wymijający sposób wytłumaczył gdzie nauczył się naszej mowy i na zmianę starał się nam wcisnąć płaszcze, dywany i inne rzeczy, które były efektem wcześniejszego zamordowania zwierząt i wypytywał o szczegóły naszego przyjazdu do Maroko. Na jego starania związane z handlem uparcie odpowiadaliśmy całkowitym brakiem pieniędzy. O naszej podróży opowiedzieliśmy w wielkim skrócie i dodaliśmy, że naszym kolejnym punktem będzie Marrakesz. Dziadek zareagował bardzo entuzjastycznie:
 - Nie mają pieniędzy? Kupuj nie dzisiaj, kupuj jutro! Moja koza dobra! Skóra dobra! Chcieć skóra w kolor Marrakesz? (wskazuje czarną) To nie to! (pokazuje białą) Ta też nie jest kolor Marrakesz! (wskazuje brązową) Ta! Ta jest jak Marrakesz! Marrakesz kolor brązowa! Nie czarna, nie biała! Marrakesz brązowa! 

środa, 5 marca 2014

Casablanca #2

Cóż takiego może łączyć ze sobą Gdańsk i Casablance? Wbrew pozorom całkiem sporo. Otóż w
Casablance znajduje się największy port morski w całym państwie. Do jej brzegów przybijają statki z całego świata. A sprytni marokańscy sprzedawcy doskonale o tym wiedzą! Idą tam więc po obcować z nieznaną sobie kulturą i nauczyć się poszczególnych zwrotów w innych językach. Są na tyle cwani, że zdaję sobie sprawę z tego, że o ile obcokrajowiec nie kupi od niego do niczego niepotrzebnej mu pierdoły ot tak, to jeśli przywita go w jego rodzimym języku szanse na sprzedaż jego produktów wzrasta. 

W naszym przypadku zaczęło się od niewinnej rozmowy z pewnym Marokańczykiem, który zaczepił nas zaraz po tym jak weszliśmy do mediny. Bogatsi o nasze doświadczenia z Rabatu już nie tak chętnie pozwalaliśmy się prowadzić wszystkim i wszędzie. Może nawet przewrażliwiliśmy się tak bardzo, że staliśmy się odrobinę aroganccy. Z tego też powodu czym prędzej chcieliśmy owego pana spławić, ale - był nieugięty - jak wszyscy mieszkańcy tego kraju. Przywitał nas, rzecz jasna nie zapominając nazwać nas swoimi przyjaciółmi, zapytał skąd i po co przybywamy do Maroko. 

Nie czekając na naszą odpowiedź oprowadził nas po każdym zakamarku swojej jadłodajni, zachwalając się bez liku. Aby stworzyć atmosferę nieprzebranej życzliwości rozkazał wręcz zrobić sobie z nim zdjęcie. Zdegustowani odrobinę staraliśmy się robić dobrą minę do złej gry, ale w końcu okazało się, że facet jest naprawdę w porządku, a komercja zjada wszystkich od stóp do głów, więc nie ma co się dziwić, że zachowują się w ten... dziwaczny sposób.