czwartek, 31 lipca 2014

Hiszpania - wcale nie upalna i nie gorąca

Wstajemy około 6.00. Na dworze jest jeszcze całkiem ciemno. Pakujemy śpiwory i karimaty, a następnie podejmujemy pierwszą próbę wyjścia na zewnątrz. Rzecz jasna wciąż jesteśmy w krótkich spodenkach. Nie mieliśmy nigdzie możliwości przeprania się. Ktoś z Was zapewne zasugeruje mi, że mogliśmy przebrać się w banku. Nie było tak. O ile mogliśmy spać bezustannie nagrywani przez kamery, o tyle paradować przed nimi w majtkach nie mieliśmy ochoty.

Z pierwszym krokiem postawionym poza budynek zaczęliśmy zamarzać. I to tak konkretnie. Nie wydaje mi się by temperatura wtedy przekraczała 5 stopni.
Naszym celem jest Andora. „Stopa” zaczynamy łapać jeszcze po ciemku, więc w odpowiedzi dostajemy głownie stukanie się po głowach kierowców.  Wreszcie jednak jakiś samochód zjeżdża na pobocze. Kierowca  wywozi nas na główny wylot do Sant Julià de Lòria.
Kolejne pół godziny siniejemy z zimna przy wjeździe na autostradę. Wciąż nie widać pierwszych promieni słońca, co jest dodatkowym utrudnieniem w kwestii złapania czegokolwiek.
Zatrzymuję się przesympatyczny dziadek. Mówi jedynie po hiszpańsku, ale nie przeszkadza to w niczym. Gestykuluje w taki sposób, że nawet gdyby mówił po chińsku nie było większego problemu z zrozumieniem go.

środa, 30 lipca 2014

Bankowy nocleg

Strażacy uraczyli nas zimną wodą i wypytywali o to skąd i po co nas przywiało.  Odpowiadamy grzecznie na wszystkie pytania. W ramach rewanżu w zadawaniu ich postanowiliśmy zapytać o to czy nie znają w okolicy jakiegoś miejsca, w którym moglibyśmy w miarę bezpiecznie rozbić namiot. Panowie ze straży pożarnej mówią nam o miejscu jakieś dwa kilometry dalej. Jest tam plaża i trochę zieleni. Okolica jest bezpieczna. Byliśmy zachwyceni, a kiedy usłyszeliśmy, że mogą oni nas tam zawieźć osiągnęliśmy szczyt euforii.
Dojeżdżamy na miejsce i...

...odkrywamy jak wielkie nieporozumienie zaszło!

Mieliśmy świadomość, że niczego już nie odkręcimy, więc  zwyczajnie podziękowaliśmy strażakowi nie
dając po sobie nic poznać. Pożegnaliśmy się, gość odjechał, a my usiedliśmy na krawężniku, połapaliśmy się za głowy i na prawdę – nie mieliśmy pomysłu co dalej...

Miejsce, w które nas zawiózł swoją klasą graniczyło niemalże z Beverly Hills! Większość budynków na tamtym osiedlu stanowiły hotele, których gwiazdek nie sposób było zliczyć. Co tu dużo mówić... równo przystrzyżona trawka, kolorowe klomby i rzeźby na każdym kroku. Nie wspominając już o policji patrolującej to miejsce co pół godziny.

Dostaliśmy cośmy chcieli. Było za miastem i z dala od trwającej fiesty. Było nad morzem i dzięki patrolom policyjnym – było bezpiecznie. Żyć, nie umierać!
Zarówno mi jak i Adasiowi chce się spać. Wypatrujemy w miarę osłonięty skrawek ziemi obok jakiegoś dużego agregatu. Uznajemy go za najlepsze z możliwych miejsc i bierzemy się za rozstawianie naszego domu.

wtorek, 29 lipca 2014

Autostopowe Migawki z Hiszpanii

Po upływie tygodnia w hotelu pakujemy się, sprzątamy własny pokój i wyruszamy dalej. Carmen co prawda proponuje nam byśmy zostali dłużej, ale byliśmy już zmęczeni lenistwem i siedzeniem w jednym miejscu. Wymieniamy się kontaktami do siebie i żegnamy się życząc sobie powodzenia. Ona życzy nam bezpiecznej podróży, a my jej rozkwitu świeżo przejętego interesu.

W piekielnym upale doszliśmy na wylotówkę. Ledwie opuściliśmy hotel, a już byliśmy spoceni i śmierdzący. Po krótkiej chwili łapiemy na stopa młodą parę jadącą bezpośrednio do Walencji. Nie zależy nam jednak na tym by wjeżdżać do dużego miasta. Przewidujemy od razu problemy z wydostaniem się z niego i prosimy by zostawili nas na jakimś tam zjeździe dziesięć kilometrów przed Walencją.

Dziś uważamy, że każda z tych decyzji byłaby zła. Wysiedliśmy tak, że teoretycznie staliśmy na wjeździe na autostradę. W praktyce jednak było tak, że nic tamtędy nie jeździło.
Samochód pojawiał się raz na dobrych kilkanaście minut. Za każdym razem wyglądał jak zbawienie, ale i za każdym razem mijał nas bez mrugnięcia okiem.

 Po godzinie czekania na nie wiadomo co w tamtym miejscu dostrzegliśmy w krzakach na drodze dwa szkieleciki. Zapewne lisa lub kuny. Choć nie było to wcale zabawne w ramach histerycznej głupawki przyszło nam do głowy, że to również byli autostopowicze, którzy całkiem dosłownie – zapuścili tam korzenie.

Nie chcąc podzielić ich losu ogarniamy swoją pozycję na mapie i ruszamy przed siebie. Jakaś mniejsza droga ma prowadzić do wsi nieopodal.  Wieś, o której istnieniu wyczytaliśmy na mapie była piętnaście kilometrów dalej.  Jeśli zastanawiacie się czy w drodze do niej udało nam się kogoś złapać, to odpowiedź brzmi: „NIE” i ze względu na pisownie wielkimi literami, chyba nie potrzebuje dokładniejszych wyjaśnień.
Gdy tylko na swojej drodze znajdujemy pierwszy sklep rzucamy się na niego jak rekin na krew! 

Owocowy Raj

W hotelu upływa nam cały tydzień. Zmywamy, szorujemy, przenosimy rzeczy z miejsca na miejsce, a w zamian mieszkamy w luksusowych warunkach. Przynajmniej dla nam były one takie.  Ani ja, ani Adaś nigdy wcześniej nie byliśmy gośćmi hotelu „wyżej gwiazdkowego” jak ten w L’Alcudii właśnie.

 Podczas tych kilku dni zostajemy również wysłani w miejsce, które Carmen nazywała działką, a które dla nam wyglądało jak mała plantacja. Naszym zadaniem było pozbierać dynie, ale nie one były tam najbardziej fascynujące.

Drzewa dookoła uginały się pod ciężarem soczystych pomarańczy, niedojrzałych mandarynek i miękkich kaki. Pomarańcze w Hiszpanii mają zupełnie inny smak. To znaczy – jeśli zakupimy te owoce w sklepie to nie odczujemy różnicy. Może i ona jest, ale znikoma. Natomiast gdy sami zerwiemy sobie go z drzewa... Możemy nagle odkryć w sobie naturę poety, bo o tym smaku można pisać jedynie poematy, które sobie daruję ;)

Mandarynki były niedojrzałe. Przynajmniej tak mówił mąż Carmen.  W naszym pojęciu jednak wyglądały na gotowe do zbierania, więc zaryzykowaliśmy i zerwaliśmy po jednej sztuce. I powiem jedynie tyle, że jeśli tamte wtedy nie były dojrzałe, to bardzo chciałabym spróbować dojrzałych. Oznaczałoby to totalną rozkosz dla podniebienia i kubków smakowych. A! I co do spostrzeżeń – jeśli wierzyć w to, co mówił właściciel hotelu i tamte mandarynki potrzebowały jeszcze trochę czasu, to naszym zdaniem do Polski owoce te trafiają jeszcze zielone. Te z drzewa były słodsze niż te, które kupuję zimą w warzywniaku.

poniedziałek, 28 lipca 2014

Hotelowe opowieści

Prawie cały następny dzień spędzamy sprzątając hotel. Co zabawne - nawet wtedy gdy Carmen mówi, że
zrobiliśmy już swoje na ten dzień wolimy siedzieć w klimatyzowanych pomieszczeniach i pracować niż choćby na chwilę wyjść na ten 40-stopniowy upał. Przyznajemy się, że wtedy hotel stał się naszą oazą, której za żadne skarby nie chcieliśmy opuszczać. Powodem był najzwyklejszy w świecie leń. L'Alcudia jako miasto nie przykuła naszej szczególnej uwagi więc ... Postanowiliśmy skorzystać z danej nam możliwości i zresetować się, nabrać sił na podróż, którą kontynuować mieliśmy nazajutrz.

Carmen zabrania nam robienia czegokolwiek po upływie 8 godzin pracy. Idziemy więc do swojego pokoju. Dostajemy do dyspozycji laptopa. W planach mamy zatem zorganizowanie się co do dalszej podróży, ale nie wychodzi nam to. Kończy się na oglądaniu filmu i odsypianiu.

Kiedy weszliśmy do swojego pokoju nic nie było w takim stanie w jakim to zostawiliśmy. Łóżka były posłane, a pościel wymieniona na świeżą. Ręczniki podobnie. Byliśmy w szoku. Nie mieliśmy pojęcia, że ktoś będzie zajmował się również naszym pokojem. A tak poza tym... właściwie nie było potrzeby zmiany tego wszystkiego. 

Podczas oglądania wspomnianego filmu pousypialiśmy. Obudził nas telefon Carmen, która rozkazała nam zejść na obiad. Czy było nam głupio? No jasne! Podczas naszej pierwszej rozmowy mowa była jedynie o kwaterunku w zamian za pracę. O wyżywieniu nikt nie wspominał. Nie to, żebyśmy narzekali, ale czuliśmy się odrobiną niezręcznie. 

Mąż Carmen przygotował ów obiad. Miał to być marokański tażin, ale nie wyszło. Była to więc kupa żółtego ryżu z carry wymieszana z kurczakiem i warzywami. Jakby jedzenia było mało - dostajemy po lampce - wcale nie taniego - wina, a na deser jakiś rodzaj bardzo słodkiego ciasta. Przy obiedzie towarzyszą nam znajomi właścicieli hotelu. Jeden przyjechał ich odwiedzić z Sewilli, a drugi aż ze Szkocji. Ten drugi rzecz jasna nie odbył podróży tylko ze względu na obiad u przyjaciół. Był w trakcie przeprowadzki do Hiszpanii. Czas upływa w cudownej atmosferze. Wypytują o naszą podróż, ale nie tylko. Najbardziej ciekawi ich Polska. Staramy się przedstawić więc naszą ojczyznę w samych superlatywach.

Wtedy Carmen pyta nas czy nie chcielibyśmy zostać dłużej w jej hotelu. Mówi, że potrzebuje by ktoś jej pomógł w porządkach w piwnicy i w paru innych miejscach. I w taki oto sposób nasz pobyt wydłużył się o całe pięć dni. 

Zostajemy poinformowani, że nazajutrz pojedziemy na działkę Carmen, a tam będziemy pomagać przy zbieraniu dyni. Odpowiadamy szerokim uśmiechem, sprzątamy po sobie i wracamy regenerować siły na piętro. 


sobota, 26 lipca 2014

Waluta inna niż pieniądze

Jeszcze tego samego wieczora bierzemy się do pracy. Zostawiamy plecaki w naszym pokoju i biegniemy na
dół. Do naszych zadań należeć będzie posprzątanie w kuchni, w której nikt nie sprzątał od czasu kiedy poprzedni właściciel zamknął interes, czyli od blisko trzech lat. Uprzątnięcie magazynów, sali głównej i doprowadzenie posadzki do porządku.

Adaś zabiera się za magazyny, a ja za posadzkę i schody w pracowniczej części hotelu. Carmen i reszta personelu zostawiają nas samych. A my staramy się wywiązać ze swoich obowiązków jak najlepiej żeby nie opuścić tego miejsca wcześniej jak za trzy dni, które pozwolono nam zostać.

W magazynach panuje nieład do kwadratu. Wszystkie możliwe naczynia są brudne, zakurzone albo tłuste. Ściany po wyszorowaniu ku naszemu zdziwieniu zmieniają kolor na biały, choć w początkowej fazie były intensywnie żółte. Układamy i myjemy wszystko. Posadzka i schody będące moim zadaniem również mają cechę zmienności swojej barwy. Z ciemno-szarych, po umyciu okazują się być błękitno-szare. Błękit jednak dość mocno zgubił się pod wpływem czasu, kurzu i tak dalej...

czwartek, 24 lipca 2014

Obecność Anioła Stróża

Szczęście nas nie opuszcza. Kolejnego dnia łapanie stopa można by nazwać czystą przyjemnością.
Wszystkie samochody, które udaje nam się zatrzymać podwożą nas co prawda po kilka, kilkanaście kilometrów, ale cały czas poruszamy się do przodu. Rezygnujemy na chwilę z szukania pracy. Mamy pół plecaka jedzenia, sami nie jesteśmy głodni, nie brakuje nam wody więc odpuszczamy sobie w obawie, że zamiast pracy znów dostaniemy żarcie albo pieniądze. Nie chcieliśmy naciągać dobrego losu. Wspominaliśmy jedynie kierowcom o naszych nieudolnych próbach podjęcia pracy, w nadziei, że a nóż, mają oni jakiegoś znajomego, który mógłby nas przyjąć. Niestety - Ci jedynie chichotali nie dowierzając w naszego farta. Nasz Anioł Stróż jednak nie odpuszcza sobie. Podczas gdy my unikamy sytuacji, w których moglibyśmy niezamierzenie znów wyjść na darmozjadów ten zrzuca nam pod nogi 5 euro.

Serio. Szliśmy zapalić i usiedliśmy w cieniu krzaków pośrodku niczego. A Adaś znalazł 5 euro. 

Kiedy informuję swoją mamę o tym fakcie w odpowiedzi słyszę, że ten nasze szczęście robi się już nudne. Pisała ona wtedy relację z naszej podróży do lokalnej gazety i twierdziła, że to co opisuje jest wręcz niewiarygodne. Czuła wtedy zapewne coś podobnego do tego co teraz czuje ja. To znaczy, że czasami sama sobie nie wierze w ten nadmiar szczęścia. Nie zmienia to faktu, że to wszystko zdarzyło się na prawdę.

środa, 23 lipca 2014

Gospodarstwo ekologiczne

Po kolacji, którą dostaliśmy od kelnera w barze usiedliśmy na chodniku. Oparliśmy się o budynek za nami i
dogorywaliśmy czekając na chwilę gdy znów będziemy mogli się poruszać. Byliśmy przejedzeni. A do tego tkwiliśmy w ciężkim szoku. Tyle serdeczności i bezinteresowności nie doświadczyliśmy nigdy. Ta podróż była obfita w niemożliwe sytuacje - jednak to co działo się wtedy przekraczało nawet nasze pojęcie. Nasz Anioł Stróż nieustannie trzymał nad nami pieczę. Umierał chyba z przepracowania, ale był skuteczny.

Skończył nam się wtedy tytoń. Zamierzaliśmy go kupić, ale w wioseczce, e której byliśmy nie było sklepu odpowiedzialnego za sprzedaż tytoniu. Obok nas przechodził mężczyzna palący papierosa. Zapytaliśmy czy nie mógłby nas jednym poczęstować, albo chociaż sprzedać nam jedną sztukę. Odpowiedział, że chętnie by to zrobił, ale wychodząc z domu wziął tylko jednego. Wrócił jednak po około dziesięciu minutach i wręczył nam paczkę po filterkach, odrobinę tytoniu i kilka bibułek. Byliśmy więc już w szoku kompletnym. Podziękowaliśmy, gość odszedł w siną dal, a my otworzyliśmy paczuszkę i...

...zbledliśmy.

wtorek, 22 lipca 2014

O tym jak nie udało nam się znaleźć pracy

Kiedy rano się budzimy nasz namiot cały jest w rosie. Wszystko co tylko mogło przemoknąć - przemokło.
Wytrzepujemy więc nasz namiot na tyle na ile jest to możliwe i składamy go. Był odrobinę wilgotny, ale cóż... Słońce nie wyglądało na takie co lada chwila wyjdzie zza chmur. Opłukujemy twarze w lodowatej wodzie z potoku i wychodzimy na drogę. Jest pusto aż strach! Po półgodzinnym marszu zobaczyliśmy samochód. Wyjechał on z mgły niczym zjawa. I na dodatek się zatrzymał.

Kierowcą był starszawy Anglik i jego syn. Mimo tego, że Adaś doskonale radzi sobie z angielskim miał drobne kłopoty w rozumieniu. Ja natomiast nie rozumiałam nic poza pojedynczymi słowami wyrwanymi z kontekstu. Jeśli chodzi o kwestię mojej nauki języka podczas podróży - Brytyjczyk, z którym wtedy jechaliśmy dał mi sporą lekcję tego jak akcent może wpłynąć na całokształt.

Z tego co udało nam się zrozumieć wynikało, że przyjechał on kilka lat wcześniej do Hiszpanii. Kupił tu dom i zaczął prowadzić własną działalność. Wybrał akurat ten kraj ze względu na panujący w nim klimat. Miał dość szarej i deszczowej Anglii. Po jakimś czasie jednak w Hiszpanii nastał czas kryzysu, a upał okazał się być raczej sposobem na wakacje Anglika aniżeli klimatem w jakim chciałby funkcjonować na co dzień. Zrezygnował więc z prowadzenia swojej działalności, sprzedał dom i był w trakcie przeprowadzania się z powrotem do swojej ojczyzny. Opowiadał tak i opowiadał, a na końcu wcisnął nam ni z tego ni z owego 5 euro na śniadanie. A my poważnie zaczęliśmy się zastanawiać nad swoim wyglądem... Na niedożywionych wyglądaliśmy, czy jak? Tak czy inaczej dziękujemy z tego miejsca brytyjskiemu kierowcy...

poniedziałek, 21 lipca 2014

Prywatny basen w lesie

Sądziliście, że był to koniec? O nie, nic z tych rzeczy! Zaczęliśmy odrobinę bardziej ostrożnie wypytywać
ludzi o miejsca ewentualnej pracy. Ostrożnie - to znaczy tak, aby dostać pracę, a nie kolejny posiłek. Chcieliśmy kolejne dni przeżyć za uczciwie zarobione pieniądze, ewentualnie jedzenie czy nocleg. Nie reflektowaliśmy na żebranie o cokolwiek, ale i tak wyszło jak wyszło.

A było to tak...

Zapewne zdążyliście już zauważyć, że autorami tego bloga są osoby, do których określenie "zorganizowani inaczej" pasuje jak ulał, prawda? Nie zdziwi Was więc zapewne fakt, że absolutnie żadnej pracy nie załatwialiśmy sobie przed wyjazdem. Nie powinno Was zaskoczyć również to, że w kwestii poszukiwania roboty wiedzieliśmy jedynie gdzie jest sporo plantacji w Hiszpanii. Poza tym... Koniec języka za przewodnika.

piątek, 18 lipca 2014

Smaki Hiszpanii

Zrywamy się skoro świt. Kończymy pakować się w tym samym czasie kiedy na ziemię spadają pierwsze promienie słoneczne. O ile ostatnie miejsce, w którym robiliśmy namiot było beznadziejne, to to było rewelacyjne. Przypływ choćby chciał nie mógł nas dosięgnąć, było ciepło i nie padał deszcz. Podłoże było równe i pomimo komercyjnej plaży z leżakami z przodu i campingu z tyłu - byliśmy ukryci przed ludzkim wzrokiem na wydmach.

Byliśmy kilkadziesiąt kilometrów przed Alicante. Konkretnej nazwy miejscowości jednak nie znam. Trafiliśmy tutaj w nocy i żadne z nas nie zainteresowało się tym gdzie dokładnie jesteśmy. Miasteczko nie było duże, ale wyjście na drogę zajęło nam i tak sporo czasu. Mijaliśmy kolejne hotele i campingi. Otwierające się dopiero bary i restauracje. Nic interesującego. Aż wreszcie coś zdołało przykuć naszą uwagę. Wolałabym żeby nie miało to miejsca. Jednak miało - co kilka metrów w krzakach można było zauważyć szkielety zwierząt. Większość z nich stanowiły kuny, ale zdarzały się też lisy i mniejsze gryzonie. Było tego mnóstwo. Był to niezaprzeczalny dowód na to, że temperatury w Hiszpanii potrafią być zabójcze. Była mniej więcej ósma rano, a termometry przy drogach powoli dochodziły do 20 stopni. Strach było pomyśleć jaką osiągną one w południe i w jakich katuszach umierały zwierzęta, których kości zalegały na chodnikach...

środa, 16 lipca 2014

Tam gdzie dojrzewają pomarańcze

Tego ranka rolę budzika przejął nasz Gato, który bardzo pilnie potrzebował wyjść z namiotu. Mimo przedwczesnej pobudki nie gniewaliśmy się na zwierzaka. Bez słowa wstaliśmy, wypuściliśmy go na zewnątrz i cieszyliśmy się, że to właśnie tam załatwił swoje sprawy. A nie w namiocie - na przykład.

Rozpoczęliśmy pakowanie dobytku. Kot był wtedy głównym tematem rozmów. Zwłaszcza, że nie zapowiadało się na to, że sobie nas odpuści. Cały czas łasił się, mruczał i rozkochiwał nas w sobie jeszcze mocniej. Nalaliśmy mu pełną miskę wody i oddaliśmy puszkę pasztetu. Nie protestował, a my dzięki temu zyskaliśmy chwilę na poważną rozmowę o tym co z nim począć. 

Padł co prawda pomysł żeby przetransportować go do Polski, ale szybko doszliśmy do wniosku, że byłoby to bestialstwo. Zwierzę by się zamęczyło. Postanowiliśmy więc odrobinę zmienić trasę i przejechać się po okolicznych wsiach. A tam zapytać mieszkańców czy ktoś nie zaopiekowałby się przybłędą. 

Stopowanie z kotem może nie było najmądrzejszym pomysłem, ale wtedy jedynym. Kociak i tak nie odstępował nas na krok. Bezpieczniej było nieść go na rękach niż pozwolić mu iść za nami i wpaść pod samochód. 

wtorek, 15 lipca 2014

Andaluzyjski horror autostopowy

Nawet nie potraficie sobie wyobrazić jak bardzo można cieszyć się z pary czystych majtek.
Wszystkie nasze ciuchy pachniały płynem do płukania tkanin, a nie potem i wilgocią - mieliśmy więc powody do uciechy. Nie był to jednak ich koniec. Oprócz tego czekało na nas miękkie łóżko i gorący prysznic. Spakowaliśmy więc swoje plecaki tak żeby rano móc je jedynie założyć i pogrążyliśmy się we śnie.

Czy zaspaliśmy? No ba! Budzik prowadził z nami wojnę od 6.00 rano, ale my byliśmy nieugięci. Nie było na nas siły. Spaliśmy jak zabici. Zwlekliśmy się z łóżka dopiero grubo po 9.00. Mieliśmy więc bardzo mało czasu na to by się wymeldować.

Dopakowujemy resztę rzeczy i biegniemy pod prysznic. Bo jest. Bo możemy. A tak naprawdę jest to wynikiem dziwacznego przeświadczenia o tym, że w podróży można pewne rzeczy zrobić na zapas. Na zapas się więc je - co skutkuje co najwyżej bólem brzucha, a głód i tak przychodzi mniej więcej wtedy co przyszedłby normalnie. Na zapas zdarza się też kąpać jeśli jest ku temu okazja. Brudnym jest się w tym samym czasie, ale... jakoś... nikt o tym nie myśli.

niedziela, 13 lipca 2014

Malaga, Tiki-Taki i Kasztanki

Posłuchaliśmy rad mojej mamy i rozpoczęliśmy poszukiwania hostelu. Nie była to prosta rzecz. Malaga jest
nie tylko dużym hiszpańskim miastem, ale również jednym z najchętniej odwiedzanych przez turystów. O niskich cenach można więc zapomnieć na wstępie. Podjęliśmy próbę wyjechania z miasta, ale... Malaga najwyraźniej nie jest przyjazna autostopowiczom. Maszerowaliśmy przez kilka godzin w poszukiwaniu miejsca, które nadawałoby się do łapania stopa. Potem przez podobnie długi czas próbowaliśmy coś zatrzymać. Bezskutecznie. Nagle usłyszeliśmy ojczysty język przy zejściu na plaże. Przywitaliśmy się z polską grupką rówieśników. Byli nieco zszokowani sposobem naszego podróżowania, a w szczególności tym, że czerpiemy z tego takie ilości radości. Poprzednia noc nie pozostawiła na nas suchej nitki, a ja co rusz kaszlałam, kichałam i miałam drobne problemy z mówieniem poprzez początki zapalenia gardła. Jeśli dodać do tego gorączkę to nawet ja jestem w stanie zrozumieć to czemu tak bardzo się dziwili. Powinnam była wtedy kląć na wszystko dookoła, a nie cieszyć się z tego, że jestem w Maladze.

Zapytaliśmy ich gdzie śpią i jakie są tutaj ceny hosteli. Liczyliśmy, że będą bardziej zorganizowani niż my. Oni bukowali sobie miejsce do spania, a cena jaką zapłacili przekraczała odrobinę nasze możliwości. Dali nam jednak namiary na kilka innych miejsc, których ceny były do przyjęcia.

Chodziliśmy więc od adresu do adresu. Albo zaliczaliśmy rozczarowanie bo cena była wyższa, albo całowaliśmy klamkę bo hostel był nieczynny czy pełny. W końcu jednak znalazło się miejsce dla nas. Udało nam się utargować cenę hostelu z 15 euro na 10 euro. W trakcie rozmowy wyszło, że hostel dysponuje również pralką i suszarką do ubrań. Co prawda cena wynosiła niemalże tyle co łóżko - 7 euro - ale nie mogliśmy sobie odpuścić. Mijały chyba ze dwa miesiące naszej podróży, a my jeszcze ani razu nie rozbiliśmy sobie prania. No poza przepierką w rękach oczywiście.

Zostawiamy plecaki w pokoju. Wszystkie brudne ciuchy, czyli praktycznie cała zawartość plecaków oraz
śpiwory zabieramy ze sobą na górę. Pokonujemy trudności związane z obsługą pralki po hiszpańsku i ciesząc się jak dzieci z faktu, że nasze ubrania nie będą śmierdzieć udajemy się do miasta coś zjeść.

"Coś" w tym wypadku oznacza konserwę i dwie bułki z marketu popijane zimnym piwem. Pałaszujemy te wszystkie pyszności na rynku. Nikt jakoś specjalnie nie zwraca na nas uwagi. Czasem ktoś się uśmiechnie, czasem wręcz przeciwnie. Obserwujemy ludzi i rozmawiamy ze sobą o tysiącu różnych rzeczy.

I właśnie wtedy dochodzą do nas dźwięki przypominające jakąś pieśń katolicką. Nie były one echem tego co dzieje się w kościele. Wzmacniał je megafon więc byliśmy pewni, że coś dzieje się na zewnątrz. Tłum ludzi zaatakował jedną z ulic. A ozłocona Matka Boska kroczyła nad nim. Wtedy do nas dotarło...

...przecież my zawsze trafiamy albo na święta, albo na festiwale, remonty.... Na wszystko to co może utrudniać kwestię ruchu bądź kupienia czegoś. Wtedy akurat mieliśmy do czynienia ze stosunkowo niegroźnym świętem maryjnym. Zablokowało ono ruch pieszy w mieście i mogło być winnym temu, że nie szło wydostać się z miasta. Choć to drugie niekoniecznie. Kolejny dzień wcale nie był lepszy.

Wróciliśmy do hostelu. Wstawiliśmy kolejną partię prania. A resztę do suszarki. Usiedliśmy na tarasie i popijaliśmy piwko w oczekiwaniu na nasze ciuchy. Po wyjęciu z suszarki ubrania były pachnące i cieplutkie. Szkoda, że nie mogły być takie już zawsze.

Zawłaszcza śpiwory - gdyby były takie cieplutkie w nocy...

...rozmarzyłam się ;)

czwartek, 3 lipca 2014

Niszczycielski Przypływ

Rozbijamy namiot w pobliżu wspomnianej sadzawki. Z tamtego miejsca do wyjścia na drogę i stolików, przy
których wcześniej siedzieliśmy mieliśmy do pokonania drogę nie przekraczającą 150 m. Wzięliśmy lodowaty prysznic na plaży, posiedzieliśmy chwilę obserwując opuszczające nieopodal lotnisko samoloty i w huku związanym z tym właśnie lotniskiem położyliśmy się spać.

Z uwagi na to, że namiot, który posiadaliśmy nie należał do cudów z tej dziedziny po kilku godzinach obudziły mnie krople wody, które rytmicznie uderzały o mój nos. Na zewnątrz panowała ulewa, a namiot zaczął odrobinę przeciekać. Nie było to nic tragicznego, ale nic przyjemnego również. Kolejne uderzenia wody o namiot nie pozwoliły mi już spokojnie usnąć. Zasypiałam po to by po chwili się obudzić. Właściwie to chyba można ten stan nazwać czuwaniem. Deszcz nie ustawał, a namiot coraz bardziej przeciekał. A Adaś? Spał w najlepsze. Chrapał i mamrotał coś przez sen. Wtedy chyba nawet przemarsz radzieckich wojsk nie byłby w stanie go obudzić. Wcale nie ukrywam, że zazdrościłam mu tego zdrowego snu, jednak warto też wspomnieć o tym, że gdyby nie jego brak w moim przypadku to cała sytuacja mogłaby się skończyć jeszcze mniej przyjemnie niż się skończyła...

środa, 2 lipca 2014

Papieros a'la Bob Marley

Malaga - to był kierunek, który obraliśmy następnego dnia. Wspomniane miasto jest jednym z
najważniejszych miast w dolnej partii Hiszpanii - Andaluzji. Jest niczym prawa ręka Sewilli, która jest stolicą tego terenu i utrzymuje ten sam dobry poziom co Kordoba czy Grenada. Wam zapewne Andaluzja kojarzyć się będzie z plantacjami pomarańczy, cytryn oraz innych cytrusów, uprawami oliwek i palm daktylowych i co za tym idzie - pięknymi widokami, o które ciężko w naszym ojczystym kraju.

Flamenco - to kolejne skojarzenie, które powinno pojawić się w Waszych głowach na myśl o Andaluzji. Dźwięk gitary, klaskanie oraz rytmiczne pstrykanie palcami powinno w tej chwili opanować umysły czytających. Mężczyźni w przylegających do ciała ciemnych spodniach, białe koszule nakryte kamizelką w odcieniu spodni. Charakterystyczna apaszka pod szyją tancerza oraz specyficzny kapelusz. Tak wyglądają wykonawcy tańca flamenco, których zadaniem jest prowadzenie partnerki ubranej w falbaniastą spódnicę, którą wykorzystuje się jako bardzo istotny element w tańcu. Potrząsa się nią, a falbany tworzą niepowtarzalny efekt. Oprócz tego zmysłowości tancerkom dodają gorsety oraz chusty. Taniec oczywiście ma swoje określone zasady, ale przede wszystkim ma on odzwierciedlać emocje tancerzy. Jest więc pełen niebezpośredniego erotyzmu...

wtorek, 1 lipca 2014

Noc w europejskim Marrakeszu

Jak już wspomniałam w poprzednim poście gdy opuściliśmy prom na zewnątrz panował już półmrok.
Algeciras jest miastem portowym więc dzikie plaże odpadają na samym starcie. To znaczy - na pewno znalazłby się jakiś skrawek dzikiej przyrody, ale istniało prawdopodobieństwo, że zanim byśmy je znaleźli zaczęło by już świtać. Przez myśl przeszło nam również aby rozbić się w krzakach, na którymś z rond w mieście. Hiszpanie i Francuzi mają tendencję do gospodarowania powierzchni na rondach w taki sposób aby przypominały one mini parki. Z resztą - sprawa jest świetna. Wybiliśmy sobie to z głowy jednak bo zauważyliśmy, że Algeciras oblegane jest przez ludzi o drobinę ciemniejszym kolorze skóry niż nasz, którzy już od wyjścia z portu oferowali nam haszysz i inne przyjemności będące na bakier z prawem.

Nie przemawia tu przeze mnie żaden rasizm. Nie ma na świecie człowieka, do którego pałałabym
nienawiścią za fakt jakiego koloru ma skórę bądź w jakim rejonie świata się urodził. Są jednak utarte stereotypy, które zmuszają nas do myślenia w konkretny sposób. Nie zakładając przy tym, że dany człowiek jest jakimś bo urodził się w Maroko, a zakładając, że jakimś może być bo jest Marokańczykiem. Czysta profilaktyka. Wierzcie mi, że za każdym razem kiedy jesteśmy zmuszeni kierować się stereotypami modlę się by ich przedstawiciel był ich całkowitym zaprzeczeniem.