czwartek, 25 września 2014

To już jest koniec, ale jest jeszcze wszystko!

W Warszawie odwiedziliśmy jeszcze pomnik syrenki. Uparłam się, że chcę zobaczyć to ucieleśnienie legend.
Wszakże o ile syrena stojąca u bram kopenhaskiego portu mnie nie dziwi - o tyle uzbrojona syrenka na Powiślu w Warszawie brzmi groteskowo.

Tak na prawdę oba te przykłady są zabawne. Moje zdanie wynika zapewne z tego, że do rodzimych rzeczy podchodzi się z trochę mniejszym dystansem niż do czegoś spoza granic kraju. Zapewne jest to jakiś rodzaj ograniczenia. Szczególnie jeśli wziąć pod uwagę to, że panny z rybimi ogonami, o których wspomniałam w tekście według legend były siostrami.

Lubię legendy. Zawsze lubiłam. A legenda, która w swoisty sposób została zmaterializowana pociągała mnie
jeszcze bardziej. I tak właśnie ruszyliśmy na spotkanie z symbolem Warszawy.

Niestety - pomnik na żywo nie wygląda o wiele lepiej niż na fotografiach. Urodą nie powala. Na kolana nie rzuca. Generalnie... To ani ja ani Adaś nie wiemy o co tyle szumu.

Resztę wieczoru spędzamy w towarzystwie Michała - kuzyna Adasia. I wcale nie zamierzam się wypierać tego, że wieczór ten upływa w jednym z warszawskich pubów przy kuflach zimnego piwa. Do Mińska wracamy późną nocą i niestety autobusem. Było zimno, my byliśmy troszkę podchmieleni, a wyjechanie ze stolicy do naszego miasta docelowego nie jest takie znowu proste.

wtorek, 23 września 2014

Zwierzaki Łazienkowskie

 Warszawa nie urzekła nas ani trochę. Chciałbym móc napisać o uroczych uliczkach, zgrabnych kamienicach
i uprzejmych, miłych ludziach, ale choćbym nie wiem jak naciągała fakty - nie da się. Wieżowce wyrastają w centrum stolicy niwecząc całkowicie jej wszelki urok. Bardzo ucierpiała w czasie II wojny światowej co niestety też nie dodaje jej piękna.. Ale nie w tym leży największy problem związany ze stolicą. A gdzie? W mentalności ludzi. Wszyscy gdzieś biegną, spieszą się i denerwują. Większość osób na ulicach jest ubrana tak jakby za chwilę mieli iść na jakieś
spotkanie biznesowe. Zero luzu. Właściwie nie ma w tym nic złego, ale nie przywykliśmy do takiego widoku i wzajemnej znieczulicy. Większość czasu spędzamy we Wrocławiu. A tam nikogo nie dziwi to, że ktoś zasuwa po rynku w różowym szlafroku, wskakuje do fontanny czy mimo kompletnego braku talentu śpiewa coś w celach zarobkowych. Ba! Jeszcze zarobi! Bo większość wrzuci złotówkę tylko po to by skończył wyć...

Adaś wziął mnie "na barana" i zaczęliśmy szukać drogi wiodącej do Łazienek Królewskich. To był jeden z
tych punktów, które uznaliśmy za obowiązkowe. W każdym razie zapytałam jednego z przechodniów na ulicy o drogę. Spojrzał na nas tak, jak gdybyśmy byli co najmniej upośledzeni, zmierzył wzrokiem, burknął coś pod nosem (brzmiało to jak bardziej dystyngowana forma słowa na "s", które oznacza "idź sobie") i odszedł kręcąc głową na boki.

... w chwilę potem do nas dotarło, że chyba chodziło mu o nasze nad wyraz niepoważne zachowanie. Wszak "żuraw" pytający o drogę był bardzo głupim i dziecinnym pomysłem.

Na szczęście humor poprawił nam się dość szybko. Zobaczyliśmy bowiem dosyć specyficznego artystę koło zejścia do warszawskiego metra, który grał na...krześle. I powiem Wam szczerze, że robił to całkiem nieźle.

Do rzeczy. Udało nam się w końcu dotrzeć do tej osławionej letniej rezydencji Królów Polski. Czym to tak
właściwie jest? Może zacznijmy od tego skąd się wzięła nazwa "Łazienki", która tak wszystkich zawsze bawiła w czasach szkolnych. Nie ma tutaj większej filozofii. Łazienki Królewskie zaczęto Łazienkami nazywać ze względu na budynek Łaźni mieszczący się w zespole pałacowo-parkowym. Jest on wykonany w stylu barokowym i stoi w tamtym miejscu od roku 1689 (kiedy to zakończono jego budowę). W późniejszych latach posiadłość była coraz bardziej rozbudowywana. Budynek Łaźni został przebudowany i ewoluował w pałac wykonany w stylu klasycystycznym. Pałac Łazienkowski do dnia dzisiejszego jest głównym punktem dla zwiedzających to miejsce.

poniedziałek, 22 września 2014

Kultura i Nauka

Zarzekaliśmy się, że gdy już wrócimy do Polski to będziemy spali do oporu. Twierdziliśmy, że nie będzie
takiej siły, która zdołałaby nas wyciągnąć z łóżka przed dwunastą. Byliśmy zmęczeni - więc nasze dyskusje na temat spokojnego snu, który mógł trwać dłużej niż przez ostatnie trzy miesiące - były całkowicie uzasadnione. O długim śnie jednak było najwięcej gadania, bo w praktyce wyszło zupełnie inaczej...

Popadaliśmy niczym konie po westernie jeszcze przed północą. Pamiętam jak dziś to uczucie, że śpi się tak bardzo zdrowym snem - będąc czystym, leżąc w czystej pościeli i będąc świadomym tego, że rano nie trzeba się zrywać skoro świt (nie żebyśmy tego nie lubili ;)) ... Nie nastawialiśmy budzików. Było nam ciepło. Sielanka po prostu...

Z niewiadomych przyczyn kilka minut po godzinie szóstej rano oboje byliśmy na równych nogach. Nie, nic nas nie obudziło. Nie było żadnego hałasu ani powodu, dla którego wstaliśmy tak wcześnie. Po prostu tak zadziałał nasz zegar biologiczny. Przez trzy miesiące nasz sen wiązał się w jakiś sposób ze stresem i kończył kiedy tylko pojawiły się pierwsze promienie słońca. Nasz organizm zareagował po prostu tak tak reagować musiał prze ostatnie kilka miesięcy.

sobota, 20 września 2014

W polskich progach

Hot-dogi, które mieliśmy zamiar kupić często zwane są francuskimi. Nie mam pojęcia skąd wzięła się owa
nazwa ponieważ we Francji ani ich nie widzieliśmy, ani nie spotkaliśmy nikogo kto wiedziałby czym one są. Nie mniej - mieliśmy na nie aż nieprzyzwoitą ochotę! Szybkie to to, ciepłe i tanie. Spałaszowaliśmy je więc w pośpiechu, a następnie zaczęliśmy się kierować w stronę Lublina.



Oh, jakim cudownym uczuciem było to gdy mogliśmy odebrać telefon i nie przeliczać w głowach kosztów połączenia! Pokuszą się wręcz o stwierdzenie, że po tak długiej nieobecności w kraju - zakochaliśmy się w Polsce od nowa. Porozmawialiśmy chwilę z bliskimi. Opowiedzieliśmy o noclegu na dworcu i przejeździe na gapę w pociągu. I o tym ile czasu musieliśmy spędzić na granicy.

środa, 17 września 2014

Incydent w Ukraińskim Barze

Było nas stać tylko na jedną kawę. Tylko tyle mieliśmy gotówki. Zamówiliśmy więc i usiedliśmy do
rozklekotanego stolika. W tym czasie do baru wszedł mężczyzna w średnim wieku. Zdawał się być z lekka rozdrażniony, ale w żadnym wypadku nie przejawiał agresji. Podszedł do baru, położył zdecydowanym ruchem ręce na nim i wymamrotał coś do właścicielki interesu. Ta jedynie skinęła głową. Postawiła na blacie dwie szklanki. Obie standardowych rozmiarów - 250 ml. Następnie chwyciła za wódkę i zaczęła wypełniać jedno z dwóch naczyń. Myśleliśmy, że skończy mniej więcej wtedy kiedy w szklance będzie jakieś 100 ml, ale nie - lała do pełna.

Druga szklaneczka przeznaczona była na sok pomidorowy. Jego jednak nie trzeba było nalewać zbyt wiele. Połowa objętości naczynia była wystarczająca.

Klient nadal o czymś mamrocze, a kobieta za barem podtrzymuje dialog pomiędzy nimi. W trakcie jego trwania podnosi szklankę z wódką i zaczyna pić...

...i pije.
...i pije...
...i nadal pije...
...i wypił całą zawartość!

poniedziałek, 15 września 2014

Ukraina pociągiem

Jak pisałam w poprzednim wpisie - drogi na Ukrainie są przekleństwem dla podróżujących po nich. Kraj
jest piękny, ale jeździć nie ma po czym. W takich okolicznościach trudno o zawrotną prędkość w przemieszczaniu się z jednego punktu do drugiego. Tarabaniliśmy się więc od rana do wieczora, ale pokonaliśmy bardzo nieznaczną ilość kilometrów. Czasem nie było drogi, a czasami samochodów. Czasem musieliśmy iść bardzo długo przez las, a czasem po polu by dotrzeć do jakiejkolwiek cywilizacji. Do jednego miasteczka dojechaliśmy na pace busa. Dookoła nas walały się różnego rodzaju sprzęty, po których można było wywnioskować, że nas kierowca jest rolnikiem. Niestety - mogliśmy zapomnieć o rozmowie przez najbliższą godzinę. Auto co chwilę podskakiwało na wybojach. Wszystko w środku obijało się o siebie i tworzyło niemożliwy do wytrzymania huk.

Ukraińskie Drogi

Rankiem kolejnego dnia postanowiliśmy jechać dalej. W samochodzie co prawda były dwa wolne miejsca i

mogliśmy spokojnie wrócić do domu, ale to nie w naszym stylu. Wyjechaliśmy na stopa, to i na stopa wrócimy. Czy mieliśmy jakiś plan? Owszem. Po tym jak przejechaliśmy przez kilkanaście stolic różnych krajów doszliśmy do wniosku, że dobrym pomysłem byłoby odwiedzenie swojej własnej. Adaś w Warszawie był dawno temu, a ja jeszcze nigdy.Nie ciągnęło mnie też nie wiadomo jak bardzo, ale jako, że jestem Polką - wypadałoby wiedzieć jak jest w stolicy mojego kraju.

Nie gnaliśmy jednak zbyt szybko. Najpierw postanowiliśmy jeszcze kilka chwil spędzić na Ukrainie.

Spojrzeliśmy na mapę. Kovel - był naszym pierwszym celem. Następnie mieliśmy się kierować do Lubomla, a potem do Chełma - już w Polsce. Dalej była już droga do Warszawy. Droga ta wydawała się być największą ze wszystkich możliwych. A przynajmniej była zaznaczona na mapie najgrubszą kreską. Pokusiliśmy się wtedy nawet o nazwanie jej autostradą, ale wszystko to co było później wyprowadziło nas z błędu.

sobota, 13 września 2014

Cmentarz Łyczakowski we Lwowie

Kolejnym punktem we Lwowie, który chcieliśmy odwiedzić był Cmentarz Łyczakowski. Jest on najstarszym
cmentarzem w mieście. Na jego istnienie składa się kilka niewielkich wzniesień oraz stare, ogromne drzewa, które nie przypadkowo tworzą długie aleje. Spoczywa tam wielu wielkich ludzi Polski oraz Ukrainy. Politycy, naukowcy, poeci. Sama śmietanka towarzyska. Miejsce jest bardzo zabytkowe. Niektóre grobowce to istne dzieła sztuki. My jednak skupiliśmy się głównie na osobnej części Łyczakowskiego - Cmentarzu Obrońców Lwowa. Tak się go nazywa, ale bardziej znany jest pod postacią Cmentarza Orląt. Prawie trzy tysiące mogił tych, którzy padli w obronie Lwowa (1918-1920). Głównie studenci, uczniowie. Zaryzykowałabym nawet
powiedzenie, że wielu żołnierzy spoczywających w tym miejscu - to dzieci.

czwartek, 11 września 2014

Kryjivka

Ranek należał do tych przyjemnych. Byliśmy wyspani, a na dole czekało na nas porządne śniadanie. Do
wyboru i koloru! Bekon, jajka, warzywa na parze, naleśniki i inne pyszności w ilości nieograniczonej. Do tego kawa i trzy rodzaje soku. Innymi słowy raj dla wygłodzonych autostopowiczów.

Koniec tej wspaniałej historii jest niestety taki, że znów zjedliśmy więcej niż powinniśmy. Co najmniej tak jakby ktoś nam miał to zaraz zabrać i nigdy nie oddać. Bycie łapczywymi za skutkowało jedynie tym, że mieliśmy znaczne problemy z poruszaniem się, a nasze brzuchy pękały w szwach.

Naszym celem tego dnia była dość znana lwowska restauracja. Zwie się ona Kryjivka i jak sama nazwa zdradza - znajduje się ona w ukryciu. A przynajmniej takie wrażenie ma sprawiać. Jak już pisałam - miejsce to jest dość popularnym wśród turystów więc nie ma żadnych problemów ze zlokalizowaniem jej w internecie. Znaleźliśmy więc adres i ruszyliśmy do centrum by zobaczyć to...dość kontrowersyjne miejsce.

Jak ograniczyć koszta połączeń na Ukrainie?

Nie powiem Wam gdzie tanio spać we Lwowie. Nie spaliśmy zbyt tanio. W tym samym czasie kiedy
zjechaliśmy do Lwowa my, był tam również ojciec żeńskiej części naszej załogi. Razem z moją babcią przyjechali do Lwowa, ale głównym ich celem była wieś leżąca w pobliżu, w której na świat przyszła moja babcia. Dziś ma ponad siedemdziesiąt lat, a rok temu była tam po raz pierwszy. Oczywiście w sensie możliwości zapamiętania czegokolwiek.


Mojemu ojcu bardzo zależało na tym, żeby
zobaczyć się z nami. Nie dziwne, przecież od kilku miesięcy mieliśmy bardzo szczątkowy kontakt. Miałam drobny plan w związku z rodziną we Lwowie. Musieli przyjechać tutaj samochodem, więc uknułam plan dotyczący naszego noclegu. W samochodzie bowiem jeszcze nie spaliśmy nigdy! Nie skupiliśmy się więc zupełnie na szukaniu lokum. Poza lokum mojego ojca oczywiście.

poniedziałek, 8 września 2014

Lwów

Marszrutka dowozi nas do centrum Lwowa. Nie jest to jednak zwyczajny przejazd. Pojazd jest wypełniony
ludźmi po brzegi i kosztuje jedną hrywnę. We Wrocławiu czy innych polskich miastach mało kto tłukłby się w takim tłumie do kierowcy żeby kupić bilet. Na Ukrainie sprawa ma się tak, że ludzie podają sobie pieniądze, które lądują u kierowcy, a ten podaje bilety, które lądują u każdej jadącej osoby. Byliśmy w szoku. Przecież nie było kontroli, a nawet jeśli by była to nie zdołałaby sprawdzić wszystkich. Zapłaciliśmy, nawet nie staraliśmy się tego nie zrobić. Wszyscy tak postąpili więc... chyba by nie wypadało się wyłamywać.

Historia Lwowa jest na tyle bogata, że chcąc ją opisać tutaj przypominałoby to bardziej wpis rodem z
encyklopedii aniżeli przyjemny do poczytania post na blogu.

W okresie I wojny światowej miasto kilkakrotnie zmieniało swoich właścicieli. A gdy wojna chyliła się ku końcowi doszło do poważnego konfliktu pomiędzy ludnością polską, a ukraińską.

piątek, 5 września 2014

Tu gdzie droga się kończy

Całą noc dygocemy z zimna. Ogrzewanie w tamtym miejscu było jedynie naszym marzeniem, które nigdy się
nie spełniło. Podobnie było z ciepłą wodą pod prysznicem. Bojler chodził co prawda całą noc, a wcześniej cały wieczór, ale woda nabrała temperatury jedynie na tyle żeby nie strach było umyć sobie plecy. Gorący, rozgrzewający prysznic był jedynie tym, o czym mogliśmy sobie pomarzyć.



Na szczęście przy pomocy koców, które
pozbieraliśmy z łóżek dookoła udało nam się nie zamarznąć. Ubieramy się, pakujemy drobiazgi, których nie spakowaliśmy wcześniej i wychodzimy zostawiając klucz do pokoju w drzwiach zgodnie z poleceniem właściciela dobytku. Kierujemy się do Lwowa. Jednak przed wyjściem na wylotówkę postanawiamy coś przegryźć. Wchodzimy do maleńkiego sklepiku z kratami w oknach. Na wywieszce przed nim przeczytaliśmy coś o wielkich bagietkach na ciepło za dziesięć hrywien. To około 2 zł i 50 gr w przeliczeniu na złotówki. Zamawiamy dwie bułki i czekamy aż zagrzeją się w mikrofalówce. Wtedy w lodówce zauważamy butelkę pepsi-coli! Nie coca-coli i nie pepsi! Pepsi-cola z etykietą pisaną cyrylicą. Kosztowała grosze, a my nie mogliśmy się opanować. Odebraliśmy wielgachne bagietki i podaliśmy napój sprzedawcy. Zaczęliśmy liczyć kopiejki, które nam zostały, a wtedy gość krzyknął z entuzjazmem:

- Ja Wam podaruje! Przecież nie zbiednieje!

Butelka po tym napoju do dziś ozdabia jedną z półek z pamiątkami w moim pokoju. Podziękowaliśmy, zjedliśmy i napiliśmy się, a następnie ruszyliśmy w kierunku Lwowa.

Mukaczewo nie jest małą mieściną, ale swoim wyglądem nie przypomina miasta. Ulice przyozdobione są w rozpadające się niekiedy chaty, a podwórka zasłaniają płoty wykonane ze wszystkiego. W połowie z siatki, a w drugiej połowie z jakiegoś innego - zupełnie nie pasującego na materiał na płot - materiału. Ulice nie są nawet z "kocich łbów". O asfalcie można zapomnieć. Piach i błoto.

środa, 3 września 2014

Mukaczewo

Wstaliśmy przed świtem. Panował półmrok. Chcieliśmy uniknąć konfrontacji z właścicielem parku, więc pakowaliśmy nasz dobytek w pośpiechu. Ku naszemu zdziwieniu nie byliśmy przemarznięci. Obecność drzew była dla nas błogosławieństwem. Pozbierały one większość wilgoci przez co namiot mieliśmy prawie suchy i w dodatku uchroniły nas przed zimnem jakiego mieliśmy okazję doświadczyć w dniach poprzednich.

Z uwagi na to, że przyjechaliśmy w tamto miejsce dosyć późno i jeszcze później się położyliśmy byliśmy z rana odrobinę ... niewyspani. Ociężałym krokiem wyszliśmy na drogę. Wszędzie było mlecznie od mgły. Było też zimno. Na rozgrzewkę przed wjazdem na Ukrainę po raz pierwszy w naszym życiu jechaliśmy z Rosjaninem. Polskim zwyczajem baliśmy się. Dlaczego? No przecież nie dlatego, że był przystojnym, miłym i przyjaźnie nastawionym do świata mężczyzną w średnim wieku! Powodem naszego strachu nie był jego doskonały angielski i to, że był ciekawy dlaczego ludzie decydują się na niewygody po to by podróżować! To był Ruski, a Polacy mają w zwyczaju się bać. Strach ten jest mniej lub bardziej uzasadniony, ale występuje prawie zawsze.