sobota, 28 czerwca 2014

Prom do Europy

Nasze znajome z Japonii w przeciwieństwie do nas nie zadbały o swoją drogę powrotną. Bilet kupiły na
chwile przed odpływem mocno przepłacając. Nie, nie dlatego, że bilety były droższe płynąc z Maroko do Europy. Po prostu "pośrednik", który pomógł im w dokonaniu transakcji wziął dla siebie trochę ponad sto procent ceny biletów. Czy zgodnie z prawem - raczej nie. Panny dały się nabrać najprawdopodobniej dlatego, że nie znały cen biletów, a gość wydawał się być przekonujący. Dodatkowo były zmęczone i najwyraźniej nie musiały przeliczać każdego eurocenta na jedzenie jak my...

Staraliśmy się je poinformować o tym, że gość zwyczajnie je naciąga, ale ten skutecznie zamykał nam gęby. Pannom się spieszyło i chciały zdążyć na najbliższy prom - z tego też powodu nie dopytywały o co właściwie nam chodzi. Pożegnaliśmy się z nimi i zaczęliśmy załatwiać sprawy własnego przepływu. Pech chciał, że ten sam krętacz, który chwile wcześniej zdarł pieniądze z tym postaci z anime stacjonował właśnie przy okienku naszego przewoźnika - IMTC.

Pozbawiony był możliwości zarobienia i na nas bo mieliśmy bilety powrotne. Wystarczyło je podbić i czekać na godzinę odpływu. Nie wiem czy po złości za próbę ostrzeżenia Japonek, czy też nie, ale dostaliśmy po pieczątce z datą dnia poprzedniego. Zwróciliśmy mu na to uwagę, ale nie przejął się tym i powiedział, że ten fakt nie ma znaczenia. Po tych słowach - ulotnił się bez śladu pozostawiając miejsce swojego urzędowania zamkniętym na klucz.

czwartek, 26 czerwca 2014

Najbardziej popaprane stado na świecie

W ostatnim dniu pobytu w Maroko dostałam zapalenia gardła. To znaczy - infekcja zaczęła się znacznie
wcześniej, ale to właśnie w przeddzień wyjazdu nastąpiła kumulacja bólu. Tego typu dolegliwości są dość perfidne -  jak zapewne wiadomo Wam z własnego doświadczenia, a w połączeniu z brakiem odpowiednich specyfików do ich zwalczania są po prostu nie do zniesienia!

Przeklinałam swój los bez liku paląc przy tym papierosa za papierosem. W niczym to nie pomagało, a jedynie zwiększało moje klucie w gardle. I wtedy do mnie dotarło, że podrażniłam je zapewne tymi tanimi marokańskimi papierosami, których głównym składnikiem był ciemny tytoń - ten bardziej duszący.

środa, 25 czerwca 2014

"Wandalizm" w Tanger

 Historia miasta jest niemniej burzliwa od innych miast Maroko. Tanger założone było przez Berberów - rdzennych mieszkańców tamtej ziemi. W kolejnych stuleciach miejsce to przechodziło w ręce wielu narodów. Najpierw władze nas nim objęli Fenicjanie, następnie swoją dłoń położyli nań chciwi ziem Rzymianie czyniąc Tanger jedną ze swych prowincji.

Rzecz jasna nie był to koniec. Gdy imperium rzymskie odniosło klęskę miasto przeszło pod władania Wandalów.

I tutaj drobna anegdotka bo Wandalowie to bardzo ciekawy temat. Byli oni jednym z plemion germańskich. Przez wielką wędrówką ludów byli oni mieszkańcami Europy Środkowej. Z czasem jednak dość mocno się rozprzestrzenili. W 406 roku poprzez zamarznięty Ren wkroczyli na tereny ówczesnego cesarstwa rzymskiego, następnie zaczęli wchodzić do Hiszpanii. Inne "oddziały" Wandalów w tym czasie wkraczały na tereny Dacji, której ziemię w chwili obecnej odpowiadają mniej więcej obszarowi, na którym położona jest dzisiejsza Rumunia oraz Panonii, czyli terenów Austrii, Słowenii, Chorwacji i Serbii. Całkiem nieźle jak na niewielkie barbarzyńskie plemię, prawda?

wtorek, 24 czerwca 2014

Hasz-auto do Tanger

Wyjeżdżamy z Larache. Stopa nie musieliśmy zbyt długo łapać. Zatrzymał się dla nas mężczyzna, który w
połowie był Marokańczykiem, a w połowie Hiszpanem. Na co dzień mieszka i pracuje na Gibraltarze, a do swojej pół-ojczyzny przyjechał na wakacje. Podobnie jak my jechał do Tanger by spędzić w nim swój ostatni dzień pobytu w Maroko. Samochód był szczelnie zamknięty. Kierowca nawet nie pomyślał o tym żeby otworzyć choćby na chwilę okna. Zamiast tego stworzył w nim hasz komorę. Całkiem dosłownie. Palił skręty z haszyszem dodatkowo inhalując się jego oparami, które nie miały szansy uciec.

Siedziałam po jego prawej stronie i raz po raz zmuszona byłam wdychać kłęby dymu. I jedno wiem na pewno - jeśli same opary sprawiały, że świat dla mnie stawał się nie do ogarnięcia to baję się choćby pomyśleć co by było gdybym zapaliła to dziadostwo. Po namyśle - nie żałuje ani trochę, że nie skosztowaliśmy "marokańskiej czekolady".

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Hotel dla obłąkanych

Noc w pokoju zamykanym na kłódkę przypominała noc w zakładzie dla obłąkanych. Zaczęło się od tego, że chcieliśmy się umyć. Prysznic znajdował się piętro niżej, dokładnie tam gdzie stacjonował trzęsący się nad grobem recepcjonista. Gdy wypełnialiśmy karty hotelowe widziałam wnętrze tej łazienki i dlatego właśnie posłałam Adasia na pierwszy ogień. Nie rozkoszował się zbytnio bieżącą i w dodatku ciepłą wodą bo wrócił po niespełna dziesięciu minutach. Udało mu się wykąpać, ale nie było to wcale takie proste. Gdy wszedł do pokoju od razu zalecił mi zabranie ze sobą klapek sugerując, że nie chciałabym chodzić po tamtej posadzce boso. Następnie nerwowo, nie używając kropek i przecinków poinformował mnie o tym gdzie znajdę włącznik światła. Zrobił to w sposób następujący:

- Jak zejdziesz na dół! Po lewej stronie za drzwiami! Włącznik! I włącz światło od razu! Bo inaczej dziadek podejdzie! 

Dziadek faktycznie nie wyglądał najlepiej. Bezpośredni kontakt z nim nie wydawał się być niczym przyjemnym, ale żeby tak od razu robić z tego horror? Żeby zapomnieć o normalnym oddychaniu na wspomnienie o starym Marokańczyku włączającym światło? Wzruszyłam ramionami, przytaknęłam Adasiowi i spojrzałam na niego trochę tak jakby był szalony. Wzięłam szampon, mydło i ręcznik, a następnie pomaszerowałam na dół. 

Dziadek zajmował fotel w miejscu znajdującym się dokładnie na przeciwko łazienki. W dodatku wpatrywał się w drzwi tak jakby były one telewizorem. Swoją drogą - był szczęśliwym posiadaczem odbiornika telewizyjnego, ale najwidoczniej drzwi były dla niego atrakcyjniejsze. Kciukami zataczał kółka, tak, że resztę dłoni miał zaplecione o siebie. A gdy tylko zauważył, że chwilkę zastanawiam się gdzie jest włącznik światła, o którym mówił Adaś poderwał się z fotela i zaczął iść w moją stronę. Wtedy uwierzyłam w dwie rzeczy - w to, że Adaś miał rację i że należało szybciej szukać tego pstryczka oraz w to, że zombie naprawdę istnieją.

wtorek, 17 czerwca 2014

Piwo zapakowane w gazetę

W wynajętym przez nas pokoiku stoją trzy rozklekotane i skrzypiące łóżka, do których w komplecie
dołączone były cuchnące koce. Po podłodze biegały robale, których nie cierpię - wielgachne karaluchy. Nie były one samotne - towarzystwa dotrzymywało im inne paskudztwo o trochę mniejszych rozmiarach. Innymi słowy - obrzydliwość i to w dodatku za całe cztery euro od osoby. Natychmiastowo rezygnujemy ze spania pod hotelowymi kocami i przerzucamy je na jedno z łóżek. Na innym urządzamy sobie szafę i tam też pozostawiamy plecaki kiedy wychodzimy do miasta.

Jest upalnie więc odpuszczam sobie noszenie chusty na głowie i ramionach. Może to odrobinę nietaktowne w stosunku do zamieszkujących Maroko muzułmanów, ale temperatura panująca wtedy na dworze całkowicie to usprawiedliwia.

Pierwszym elementem naszej wędrówki po Larache było kupienie ręcznika. Niby zwyczajna rzecz, w której posiadanie bezproblemowo można wejść na każdym targowisku, ale tam stanowiło to wielki problem. Nikt bowiem nie miał zielonego pojęcia o co nam chodzi. Po długich zmaganiach udało nam się jednak wytłumaczyć w czym rzecz i zakupić ścierkę w kolorze oliwkowym. Wyszło właściwie na dobre - zajmowała mniej miejsca i była zdecydowanie mniej spleśniała niż ręcznik, który przytargaliśmy ze sobą jeszcze z Polski.

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Larache - podejście drugie

Kolejnym punktem na naszej mapie jest Larache. Gdy po raz pierwszy odwiedziliśmy to miasto nie mogliśmy
nadziwić się temu jak wielki w nim panuje nieład. Porozrzucane śmieci, gnijące warzywa, śmierdzące resztki jedzenia oraz karaluchy biegające po ulicach przyprawiały nas o dreszcze. Na targowisku częstym był widok kobiety gotującej coś na małej kuchence turystycznej oraz dzieci bawiących się nieopodal śmieciami. Nieodłącznym elementem takiego obrazka były koty, które tuż obok dzieci pochłaniały niedawno zdobyte jedzenie - najczęściej jakieś mięsne odpadki, które zdążyły już zmienić swój kolor na zielony... Ciężko zatem byłoby to wszystko nazwać sielanką, prawda?

Gdy dojechaliśmy do celu zostaliśmy zaskoczeni w podobnym stopniu jak w Asilah. Główne ulice miasta były w miarę możliwości uprzątnięte, a wszelka patologia dziejąca się na ulicach miasta skutecznie "zamieciona pod dywan". Nawet w murach samej mediny zapach nie był tak nieprzyjemny jak poprzednio.

Tym razem już żaden Marokańczyk nie zapłacił za nasz pobyt w hotelu. Za to znaleźliśmy całkiem tanią ruderę w samym centrum wspomnianej mediny. Rudera jest najbardziej odpowiednim słowem. Na ścianie widniał jedynie cień napisu informującego o tym, że w tym miejscu jest hotel - plastikowe literki, które zapewne niegdyś wypełniały to miejsce już dawno odpadły. Schody zdawały się za chwilę pod nami runąć. Niby były wykonane z kamienia, ale były też mocno naruszone przez czas. Weszliśmy do korytarza, a potem po kolejnej partii schodów do góry - te z kolei wyglądały niczym stołówka dla korników. Weszliśmy do pomieszczenia, które przypominało trochę patio. Miało zwyczajnie zadaszenie, ale poza tym można by pomyśleć, że właśnie takie było założenie architekta. W owym dziedzińcu panował przeogromny nieład. Stare meble, których fragmenty walały się po podłodze, resztki jedzenia, brudne naczynia, grzyb na ścianach i stary mężczyzna siedzący przy starym biurku. Był to recepcjonista hotelu, który ku naszemu zdziwieniu wciąż funkcjonował. Zdziwienie to z resztą było równie wielkie jak ulga, którą poczuliśmy gdy wspomniany dziadek się obudził i okazało się, że jednak żyje.

piątek, 13 czerwca 2014

Marokańska Pomidorówka

W życiu kobiety pojawiają się dość cyklicznie takie dni kiedy to zupę postanawia gotować nie w jednym, w
dwóch garnkach, a wiecie dlaczego tak jest? Odpowiedź jest banalnie prosta - "bo tak!".

Skupmy się jednak nie na kwestii nieuzasadnionego bycia w złym humorze, a na gotowaniu zupy - albo po prostu na jedzeniu. Damska część towarzystwa zapewne doskonale wie co to znaczy mieć na coś taką ochotę, że na samą myśl o tym język ucieka w kierunku najmniej odpowiednich części ciała, prawda? 

Jedne z namiętnością pochłaniają niezliczone ilości marsów i snickersów, drugie kiszoną kapustę jedzą jak chipsy i zapijają colą, a ja będąc w Maroko o mały włos nie udławiłam się swoją własną śliną na myśl o pomidorowej i sałatce greckiej.. 

Spokojnie Panowie - wpis nie będzie poświęcony tematowi "tych dni". Starałam się po prostu przekazać jak wielka była moja ochota na te dania. 

A więc pod wpływem powyższych czynników zaczęliśmy przetrząsać stoiska gastronomiczne w poszukiwaniu pomidorówki i sałaty lodowej polanej sosen winegret. To znaczy - Adaś szedł wolniejszym krokiem kilka metrów za mną podczas gdy ja tkwiłam w szale jaki wywoływało u mnie pragnienie kubków smakowych. Zdradzę Wam z góry, że akcja ta skończyła się całkowitym niepowodzeniem. Wtedy był to dla mnie dramat rozwiązaniem którego zdawały się być jedynie czekoladowe batoniki w akompaniamencie zimnej coca-coli. Dziś - wręcz przeciwnie! Śmiech na sali!

czwartek, 12 czerwca 2014

Powrót do przeszłości

Kilka wpisów z tym włącznie nie będzie posiadało w zestawie idealnych zdjęć. W takich chwilach

zastanawiam się z czego wynika to, że nie posiadamy wystarczającej ilości fotografii - przywieźliśmy ponad cztery tysiące zdjęć, a bywają takie chwile, w których nie wystarcza mi ich do wpisów...

W związku z powyższym - będę starała się wynagrodzić brak fotek słowami. I mam wielką nadzieję, że uda mi się tego dokonać mimo tego jak bardzo padam z nóg gdy to piszę ;)

Zaraz po zakończeniu konwersacji z Omadem, który wybitnie nieudolnie udawał, że nas pamięta kontynuowaliśmy spacer ulicami Asilah. Był on niezwykle ekscytujący bo mimo, że miasto już widzieliśmy zdawało się być całkiem obce. Uliczki nie były dla nas labiryntem. Było one niczym cover jakiegoś dobrego kawałka w jeszcze lepszej odsłonie.

Ogólnie rzecz biorąc miasto zostało posprzątane i brak stert śmieci - przynajmniej w takiej ilości jak uprzednio - nadawał mu uroku. Nie wydarzyło się nic mrożącego w żyłach krew, ale za to spełniło się jedno z marzeń, które z zasady należą do gatunku tych, które nie spełniają się nigdy bo szybko się o nich zapomina. Nie brakowało też śmiechu...

A było to tak...

Aby zrozumieć sens tej sytuacji trzeba cofnąć się w czasie. I to dość sporo - o jakieś cztery lata, czyli do czasu kiedy ja i Adaś się poznaliśmy. Jak i również to czasu kiedy Adaś nie miał pojęcia o tym jak jeździć na stopa. Otóż w pierwszych miesiącach naszej znajomości poprosiłam go o to by kiedyś zabrał mnie do kawiarni "Pod Sindbadem Żeglarzem" na herbatę. Nie mam pojęcia skąd ta nazwa przyszła mi do głowy. Nigdy nigdzie nie widziałam takiej knajpy. Ot, jakieś tam drobne marzenie szesnastolatki.

W ciągu kolejnych dwóch miesięcy nie pamiętałam już o nim, ani nawet nie rozglądałam się za kawiarnią o takiej nazwie.

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Asilah po raz drugi

Gdy dojechaliśmy do Asilah od razu skierowaliśmy się do pensjonatu, w którym spaliśmy dwa tygodnie wcześniej. W recepcji zastaliśmy tego samego - jedynego z resztą - pracownika. Ucieszył się na nasz widok, ale nie był nim zaskoczony. Usiadł w fotelu i wspomagając się fajką zaczął wypytywać nas o to co widzieliśmy w Maroko. Podczas gdy my wymienialiśmy kolejne miasta i odwiedzone przez nas miejsca on coraz bardziej pogrążał się stanie jaki wywoływało u niego palenie haszyszu. Milknął, chwile potem rozbrzmiewał śmiechem i tak na zmianę.

Tym razem jednak nie udało się mu namówić nas na wynajęcie pokoju. Zaoszczędziliśmy całe 4 euro na tym, że zamiast łóżka dostaliśmy dwa materace, które rozłożyliśmy na dachu pensjonatu. 

Wyszliśmy na spacer, który zaowocować miał zdjęciami, o których wspominałam w poprzednim wpisie. Choć wolelibyśmy oboje żeby nie było co uwieczniać - śmietnisko jakim były tamtejsze ulice uwiecznienia wymagały. Problem, bądź też jego brak - w tym wypadku wszystko zależy od punktu widzenia - polegał na tym, że w mieście wcale nie było brudno. Przynajmniej w porównaniu z tym jak wyglądało ono podczas naszej ostatniej wizyty.

Wiecie jakie to dziwne uczucie gdy będąc w jednym z miast znajdujących się na terenie Afryki nie musicie pytać nikogo o drogę bo wiecie gdzie iść? Takiego właśnie uczucia doświadczyliśmy w Asilah. Po prostu znaliśmy to miejsce na tyle by nie mieć problemów z poruszaniem się po nim. Poszliśmy więc w kierunku mediny i rozglądaliśmy się w poszukiwaniu tego co widzieliśmy tutaj poprzednim razem.

piątek, 6 czerwca 2014

Powrót do Asilah

W czasie całych trzech tygodni spędzonych w Maroko tylko raz nasze żołądki zostały wystawione na próbę. I to nie za sprawą ani wody, ani jedzenia sprzedawanego na straganach, którego przygotowanie nie spełnia zapewne żadnego z wymogów sanepidu. Owe zatrucie pokarmowe wywołane było głównie poprzez łakomstwo. Otóż gdy już zrzuciliśmy plecaki i zostawiliśmy je zamknięte na klucz w hotelowym pokoju ruszyliśmy do miasta. Kac już dawno przeminął więc jego miejsce zastąpił wilczy głód. Pizza okazała się być idealnym pomysłem. Co prawda podczas pałaszowania oblegani byliśmy przez całą zgraję głodnych kotów, z którymi nie byliśmy w stanie nie podzielić się posiłkiem.

Tanio, w miarę smacznie i syto. Czyli wszystko czego wtedy potrzebowaliśmy zostało zaspokojone. Gdy kończymy jedzenie idziemy przejść się po bazarze w poszukiwaniu majtek, które niestety, ale podarły się nam na tyłkach. Kupić różowe gacie w panterkę w Maroko - bezcenne, wierzcie mi. Po udanym zakupie wpadamy w macki łakomstwa. A konkretnie stoiska pełnego słodyczy. Karmelowe bloki z orzechami, ciastka z kremem i inne cudeńka, których smaku nie uświadczy się w Polsce uśmiechają się do nas, a sprzedający je wygląda prawie jak kukiełka powtarzająca bez liku: "Kup mnie, smaczne jestem!". Ulegamy pokusie. Sprzedawca twarde i słodkie bloki kroi nożem... a może nawet maczetą, zamachuje się i uderza uzyskując mniejsze kawałki, które pakuje nam do woreczka. Płacimy za te dobroci grosze - przynajmniej jeśli chodzi o pieniądze.

czwartek, 5 czerwca 2014

Stosunki pozamałżeńskie

Budzi nas pragnienie spowodowane klasycznym kacem. Biorąc pod uwagę, że piwo w Hiszpanii sprzedawane jest w kufelkach 0,33l to nie wypiliśmy wcale aż tak kosmicznej ilości alkoholu, ale z drugiej strony od dawna nasze organizmy nie dostały aż tak dużej dawki procentów. Efekt zatem był taki, że byliśmy wykończeni imprezką z dnia poprzedniego niczym konie po westernie. Sms-y do rodziców pełne były skarg  na bóle głowy i nudności, a nasze oczy ciężko znosiły kontakt ze światłem. Półtora litra wody, które dostaliśmy przez snem rozeszło się szybciej niż ciepłe bagietki we francuskiej piekarni i tak oto Sahara zagościła w naszych gardłach.

Usiedliśmy pod ścianą i coś do nas dotarło. Jesteśmy zamknięci w budynku, w którym funkcjonuje jedynie
bar. Biorąc pod uwagę ilość kurzu na meblach i scenie, na której spaliśmy do tych pomieszczeń od dawna nikt nie zaglądał. Jest niedziela, a niedziela w Hiszpanii jest dniem wolnym. I ściśle przestrzega się tego aby nic w czasie jej trwania nie robić. Większość sklepów, marketów i barów jest zamknięta, a my siedzimy uwięzieni na drugim piętrze budynku i czekamy, że przyjdzie wypuścić nas ktoś kto może czuć się podobnie jak my tego poranka! I liczymy na to, że o ile w ogóle pamięta, że ma to zrobić to jeszcze będzie mu się chciało.

W przypływie zdrowego rozsądku zaczynamy badać teren. Niestety nawet po rynnie zejść się nie da - tak jak to robią czasami w kiepskich filmach akcji. Generalnie to możemy albo czekać, albo zrobić sobie krzywdę popełniając jeszcze większą głupotę niż poprzedniego wieczora kiedy to zalaliśmy robaka.

Don Lino okazuje się być na szczęście niezawodny. Spóźnia się co prawda trzy godziny, ale w ogóle przychodzi nas wypuścić, w co przestawaliśmy wierzyć. Żegnamy się, ale tym razem już na migi bo rozmowa nie klei się wcale i znowu wolni idziemy leczyć kaca nad morzem.

środa, 4 czerwca 2014

Pewnego razu w Ceucie

W lokalu siedzi kilku mężczyzn. Żaden z nich nie przypomina takiego co to mógłby podbić kobiece serca. Nie. To nie był bar w stylu knajpy z "Desperado" z klientelą na wzór Banderas'a, Pitt'a i kilku innych brutali ze ślicznymi buźkami. Jeśli tak w pierwszym momencie wyobraziliście sobie to miejsce to od razu wciśnijcie reset. Najprawdopodobniej pijalnia postała w miejscu jakieś starej stołówki, która niegdyś zapewniała jadło tym co odwiedzali coś na wzór klasycznego domu kultury, z którym była połączona. Generalnie raczej nie było przeznaczeniem tam pić. Przynajmniej tak mi się wydaje. Asortyment też wyglądał tak jakby dobrany był pod stałych bywalców. Dwa, może trzy rodzaje wódki, ze trzy gatunki whisky, piwo i kilka rodzajów słodkich alkoholi. Oprócz tego - jak na hiszpańską tawernę przystało - przekąski. Malutkie kanapeczki w trzech kombinacjach, słona jak diabli suszona ryba i chipsy.


Co do zajmujących krzesła, które swoją drogą przypominały szkolne krzesełka, jak już mówiłam nie były to żadne bożyszcza. Ot, zwyczajni mężczyźni w wieku 40 plus. Jeden chcąc być bardzo światowym, ale nie znając języka angielskiego postanowił tak czy inaczej zabłysnąć w towarzystwie i przetłumaczył nam swoje własne imię - tak więc to był John. Starszawy i niski facet będący pod pantoflem swojej dużo młodszej dziewczyny. Kolejny był mocno przy kości, właściwie to był okropnie gruby. Mimo jego potężnych rozmiarów jednak mówił tak cienkim głosikiem, że było to przekomiczne. Głos chłopca z pierwszej klasy szkoły podstawowej byłby grubszy chyba niż dźwięk jaki z siebie wydobywał ten przesympatyczny grubasek. Z naszych obserwacji jasno wynikało, że był on wielkim romantykiem. W dodatku bardzo zakochanym w tamtym czasie, ale ... w swoim przyjacielu.

wtorek, 3 czerwca 2014

Afryka po hiszpańsku

Kolejnego poranka postanawiamy opuścić miasto. Definitywnie. Jesteśmy już tak bardzo przestraszeni tymi
wszystkimi sytuacjami, że nawet sam Pan Bóg nie zdołał by nas zatrzymać w Tetuanie. Pakujemy się więc czym prędzej i schodzimy na dół. Nordin już wrócił więc udaje nam się z nim pożegnać osobiście. Wrzeszczy znów na przemian "Brawo! Saha!" i odchodzi od nas do swojej kanciapki celem zapalenia swojego ulubionego zielska. Mustafa wydaje się być bardzo niezadowolony z naszego wyjazdu. To znaczy - wyjazd Adasia mógłby go nawet satysfakcjonować, ale moja osoba opuszczająca hotel już niekoniecznie. Robi więc wszystko po to by nas jednak przekonać do zostania. Pada nawet kilka słów o tym, że hotel Africa to jest nasz dom, a Nordin wraz z nim są niczym nasza rodzina i że gdybyśmy chcieli zostać to nikt nie weźmie od nas dużo pieniędzy. Nasze zniesmaczenie jednak ostatecznie wygrywa walkę z materializmem, który odziedziczyliśmy w genach i pozostajemy nieugięci. Dziękujemy za gościnę i upuszczamy noclegownie oraz Mustafę ze łzami w oczach.

Po dziś dzień nie jestem pewna tego czy Mustafa zabiegałby o mnie podobnie gdybym nie miała
europejskiego paszportu i nie byłabym przepustką do naszego zwariowanego kontynentu. Wszakże bez przesadnej skromności - w podróży nie przypominam ani trochę kobiety, a już na pewno nie wyglądam na kobietę, w której można by było się zakochać. Natomiast moje obywatelstwo nie zmienia się nigdy...

Tak bardzo nam spieszno do wydostania się za miasto, że nie szukamy nawet wylotówki i od razu kierujemy się na dworzec autobusowy. Rzecz jasna los śmieje się z nas i uniemożliwia szybkie dostanie się na niego. Błądzimy więc ulicami Tetuanu dobre dwie godziny. Ale spokojnie - w końcu trafiamy na dworzec. Ale nie taki zwyczajny całkiem. Naganiaczy również i tam nie brak. Zamiast wyraźnej rozpiski, który autobus skąd odjeżdża przy każdym z peronów stoi mężczyzna drący się na cały regulator:

- Tanger! Tanger! Tanger!
- Asilah! Asilah! Asilah!
- Marrakech! Marrakech! Marrakech!
- Casablanca! Casablanca! Casablanca!

...

I tak przekrzykują się wzajemnie informując skąd odjeżdża, który pojazd. My idziemy za głosem faceta, który już go prawie traci wrzeszcząc:

- Fnideq! Fnideq! Fnideq!

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Ciasteczkowy Potwór

Kolejnego dnia okazuje się, że Nordin faktycznie wyjechał. Mustafa przekazał nam, że bardzo żałował, że Adaś jednak nie zdecydował się z nim pojechać. Teoretycznie żadnemu z nas nic nie groziło. Mimo to jednak czuliśmy się bardzo nieswojo. Po krótkiej rozmowie, wspólnym śniadaniu i obowiązkowym wypiciu herbaty udaje nam się w reszcie opuścić hotel i wyjść do miasta. Spotykamy tam już znanego Marokańczyka dzięki staraniom którego weszliśmy w posiadanie całkiem zbędnego nam olejku do masażu i którego kiwanie głową na boki na widok sprzedawcy telefonów przyprawiło nas o dreszcze. Znów zaczął z nami wędrować po ulicach mediny opowiadając nam o każdym sklepie z osobna jak przystało na rasowego przedstawiciela handlowego, dla którego przypada kilka procent od każdej transakcji z klientem pozyskanym przez niego. Gość nas nie naciąga, jest całkiem miły i sprawia wrażenie takiego co można mu ufać. Rzecz jasna właśnie przez ten fakt nie ufamy mu tym bardziej - tak profilaktycznie, choć zupełnie bezpodstawnie bo ten Marokańczyk naprawdę był sympatyczny.

W każdym razie gdy recytuje nam historie jednego ze stoisk z całą masą badziewia wpada mi w oko
zapalniczka. Nic specjalnego - ot, zwykła i zniszczona przez czas zapalniczka w kształcie buta - glana konkretnie. Zapewne wypadła jakiemuś turyście, a właściciel stoiska uznał, że jest ona ciekawym towarem i znalazł dla niej miejsce pomiędzy innymi śmieciami, którymi handlował. Zapalniczka była fajna i chciałam ją kupić. Bez powodu - taki kaprys. Sądziłam, że zawoła za nią góra 1 dirhama (10 eurocentów), ale cwaniaczek postanowił moje zainteresowanie obiektem wykorzystać. Kiedy usłyszałam trzycyfrową cenę poczułam się jakby ktoś porządnie przyłożył mi w pysk. Nie wiem co wtedy powiedziałam, ale na pewno nie należało to do zwrotów cenzuralnych. Ale to jeszcze nie był koniec. Sprzedawca dobrze wiedział dlaczego cena powinna być tak wysoka. Zapalniczka miała bardzo bogatą historię.

- Czy masz mnie za kretynkę? Miałabym tyle zapłacić za chińską zapalniczkę? Dlaczego niby? - zapytałam ze złością. W odpowiedzi usłyszałam:

- Ta zapalniczka pamięta jeszcze czasy Hitlera. Ma ona ponad dwa tysiące lat. Grzechem byłoby gdybym sprzedał ją taniej.

niedziela, 1 czerwca 2014

Maroko jak u Alfreda Hitchcock'a

Lekko zdezorientowani udajemy się do swojego lokum. Siadamy na śmierdzącym łóżku i chwytamy się na głowy. Właściwie nie mówimy nic. Kontaktujemy się ze sobą jedynie przy pomocy wymownych spojrzeń. Poważnie zaczynamy zastanawiać się nad tym czy faktycznie wszystko jest w porządku. Czy rzeczywiście w mieście dzieje się coś dziwnego czy też wszystko co wydaje się nam dziwne jest całkiem normalne. Zaczynamy podejrzewać się o jakiś drobny obłęd i to, że popadamy w paranoje. Z drugiej strony zdrowy rozsądek podpowiada nam, że nie ma ku temu powodów. Nie jesteśmy aż tak zmęczeni by tak się działo. Nie jesteśmy chorzy. Nie towarzyszy nam żadna gorączka.

Gdy udaje nam się sobie wytłumaczyć, że problem nie tkwi w nas postanawiamy sprawdzić co się stanie jeśli
raz jeszcze opuścimy hotel. Nordin żegna nas swoim wesołym okrzykiem, a wcześniej wspomniani Hiszpanie zatrzymują nas i pytają czy nie boimy się tak późno wychodzić na ulice. Tłumaczymy, że nie będziemy kręcić się po medinie, a jedynie przespacerujemy się po głównym placu. W trakcie rozmowy oni również wspominają o tym, że czują się dziwnie w Tetuanie. Mówią o dziwnym ludzkim wzroku, który na sobie czują i o serii dziwnych sytuacji, w których się znaleźli.

Na ulicy był spory tłum. Nie przypominam sobie żeby działo się wtedy coś specjalnego. Raczej po prostu był to wynik wąskich ulic w połączeniu z turystami. Stanęliśmy na chwilę w korku. Nagle poczułam, że ktoś mocno szturchnął mnie w plecy. Chwile potem zza mnie wybiegło dwóch małych chłopców. Rzecz normalna. Dzieciaki pewnie bawiły się w berka i przez przypadek dostałam łokciem któregoś z nich. Zignorowałam sprawę i nawet nie wspomniałam o tym zwyczajnym incydencie Adasiowi.
Mija niespełna trzy minuty kiedy ta sama para dzieci znów przebiega obok nas i po raz kolejny mnie szturchają. Ale właściwie... no staliśmy wciąż w prawie tym samym punkcie więc wciąż był to pewnie wynik zabawy.