środa, 4 marca 2015

Ku pierwszej stolicy Polski!

Mogłabym jeszcze długo skupiać się na tym jakby tu zareklamować Muzeum Arkadego Fiedlera w Puszczykowie. Mogłabym stworzyć jeszcze co najmniej kilka opracowań historycznych w oparciu o repliki znajdujące się na terenie muzeum. Myślę jednak, że już wystarczy i warto przejść już do momentu kiedy opuściliśmy fiedlerowski ogródek.

Byliśmy przemarznięci na kość. To co najciekawsze w muzeum znajduje się na zewnątrz. Byliśmy w tym miejscu w styczniu, a to oznaczać może tylko jedno... Pogoda wcale nas nie rozpieszczała!

Zarówno ja, jak i Adaś jesteśmy raczej z gatunku stworzeń ciepłolubnych, a więc siedem stopni mrozu,
które wtedy panowały na dworze było dla nas niczym siedemdziesiąt stopni na minusie. Dygotaliśmy więc i narzekaliśmy bez kresu. Na domiar złego wplątaliśmy się w bardzo malutkie krajowe drogi (a może nawet dróżki), po których nie jeździło absolutnie nic!

Cóż jednak mogliśmy zrobić? No nic. Poszliśmy więc przed siebie żywiąc wielką nadzieję na spotkanie jakiegoś zbłąkanego kierowcy, który zdecydowałby się nas zabrać.

Szliśmy.

I szliśmy....

A potem....

...szliśmy dalej.



Właściwie to od ostatnich ciepłych dni jesieni chyba tyle nie chodziliśmy co podczas tamtych kilku dni.
A tu nagle tuż za naszymi plecami usłyszeliśmy dźwięk silnika samochodu. Początkowo myśleliśmy, że to jakieś majaki, ale nie! Jechał w naszą stronę najprawdziwszy żółty, luksusowy, niepozorny i ogrzewany od środka fiat 126p! Machamy więc (może nawet wyglądaliśmy na lekko zdesperowanych) i auto zwalnia! Biegniemy do niego podekscytowani myślą o panującej w środku temperaturze powyżej zera, otwieramy drzwi i pytamy:

- Czy jedzie pan GDZIEKOLWIEK w kierunku Gniezna?
- Nie. - kierowca odpowiedział twardo i wlepił w nas swoje oczy, których wzrok wcale nie zachęcał nas do dalszej dyskusji. Nic to jednak! Było nam zimno na potęgę, więc desperacko ciągnęliśmy dalej:

- Może jednak chociaż kilka kilometrów tą prostą drogą?
- Nie.


Słysząc to twarde "Nie" po raz kolejny aż cisnęło się na usta pytanie: "To po coś się pan zatrzymał?!", ale
rzecz jasna nie wypowiedzieliśmy go na głos. Spojrzeliśmy na kierowce jak gdyby błagając litości i zapytaliśmy raz jeszcze dokąd konkretnie jedzie. Gdy wskazał to miejsce na mapie okazało się, że jest nam ono jak najardziej po drodze. Poinformowaliśmy my go o tym, a ten jakby po chwili wahania kazał nam wsiadać.

Wysiedliśmy pod marketem Netto w kolejnej miejscowości. Korzystając więc z okazji postanowiliśmy zjeść śniadanie. Kupiliśmy po kiełbasce, bułce i jakimś ultra niezdrowym energetyku, a na
deser zafundowaliśmy sobie tabliczkę czekolady. Nie mogliśmy spałaszować tego po naszemu - pod marketem - bo na dworze z każdej strony wiało złem, to znaczy było bardzo zimno. Rozłożyliśmy się więc tuż przy wejściu i staraliśmy się nikomu nie wadzić, ale nasza obecność i tak wzbudzała nie małą sensację.

Być może wyglądaliśmy na bezdomnych albo coś? W każdym razie śniadanie było niczego sobie.

---

Nie będę opisywała całej drogi do Gniezna krok po kroku ponieważ zwyczajnie historia ta nie należy do najciekawszych. Głównie maszerowaliśmy i telepaliśmy się z zimna. O ile dla nas droga ta była pełna widoków, ciszy, spokoju i piękna (omijając aspekt temperaturowy) o tyle dla Drogich Czytelników byłyby to drętwe i przesadzone opisy natury, w których królowały by odcienie szarości (ze względu na porę roku).



Powiem więc jedynie, że do Gniezna dojechaliśmy z kierowcą ciężarówki. Takim typowym miłym panem w
średnim wieku sypiącym śmiesznymi, ale niezbyt wyszukanymi żartami, które chwilami może nawet były lekko sprośne. Nie przekraczał on jednak pewnych granic i jazda z nim była w czystej postaci przyjemnością. Na końcu obdarował nas butelką truskawkowej wody mineralnej i pożegnał nas z życzeniami szczęścia. Ów pan dostał on nas naszą wizytówkę, więc jeśli przypadkiem czyta ten wpis to serdecznie go z tego miejsca pozdrawiamy! (i przepraszamy jednocześnie za to, że nie zapamiętaliśmy jego imienia).

W Gnieźnie mieliśmy dogadany couchsurfing u Krzyśka. Dostaliśmy adres i wytyczne żebyśmy pojawili się około dziewiętnastej wieczór. Mieliśmy jeszcze sporo czasu do ustalonej godziny więc poszliśmy obejrzeć rynek tuż przed zachodem słońca i Katedrę Gnieźnieńską już w świetle księżyca, a potem... przesiedzieliśmy półtorej godziny popijając herbatę z cytryną i kawę w najtańszym barze jaki udało nam się znaleźć.

A o tym co wydarzyło się później napiszę już w kolejnym wpisie. A wydarzyło się sporo!




Rynek w Gnieźnie
Jedna z ulic przy rynku w Gnieźnie

Mgła otulająca Katedrę w Gnieźnie

Katedra Gnieźnieńska

Katedra Gnieźnieńska od frontu

Katedra Gnieźnieńska

2 komentarze: