środa, 14 maja 2014

Czy wszystko w porządku?

Mimo tego, że cała akcja z kawą rozeszła się po kościach i wszyscy w lokalu starali się zrobić wszystko aby
wyglądać tak jakby nic nigdy się nie wydarzyło wredny kelner, który odpowiedzialny był za całe zamieszanie spoglądał na nas z ogromną niechęcią. Gdy tylko zapłaciliśmy chcieliśmy się ewakuować jak najprędzej i wtedy Adaś zdjął aparat ze swojej szyi i zawiesił go na moją.

- On wygląda tak jakby zaraz miał mi roztrzaskać coś na głowie. Więc jakby co - to niech chociaż lustro w tym wszystkim nie ucierpi... - powiedział całkiem poważnie.

Całe szczęście, że skończyło się jedynie na obawach i kelner nie miał ochoty wyrównywać z nami rachunku. Po chwili od opuszczenia kawiarni znów zaczęliśmy błądzić ulicami miasta. Wtedy też dopada nas mężczyzna, którego imienia nie pamiętam za żadne skarby. Nie jest on przewodnikiem, a przynajmniej nie płatnym. Uważa, że zabłądziliśmy - co z resztą jest bliskie prawdy i postanawia nam pomóc dostać się na plac Hassana II. Zanim jednak dotarliśmy pod Pałac Królewski - musieliśmy odwiedzić sklepy jego przyjaciół i przede wszystkim - pracownie jego ojca. Były owszem próby namówienia nas do kupna kilku rzeczy, ale nikt nie naciskał i być może to wpłynęło na fakt, że weszliśmy w posiadanie jakiegoś olejku, który jest chyba najbardziej konkretną pamiątką jaką przywieźliśmy. Marokańczyk odprowadza nas w obiecane miejsce i po prostu znika.

Jak napić się kawy i nie umrzeć?

Jeszcze podczas spożywania wspólnego posiłku zachowanie Mustafy wydawało się być odrobinę
dziwaczne. Przesadna troska o to czy na pewno się najadłam, nieopanowana chęć siedzenia właśnie obok mnie czy też - wcześniej - zrobienie sobie ze mną wspólnego zdjęcia. Mimo mojego ubogiego angielskiego robił wszystko by ze mną pogawędzić i unikał jak ognia rozmowy z Adasiem. Nie zadowolony był nawet wtedy kiedy prosiłam go by przetłumaczył mi czy jemu jakieś zdanie. Starał się wtedy nie słuchać go i wytłumaczyć wszystko na migi. Nawet rysować chłop próbował!

Jednak mimo wrodzonych predyspozycji do doszukiwania się teorii spiskowych w każdej praktycznie rzeczy starałam się to ignorować i myśleć, że jest to po prostu nie znana mi forma bycia życzliwym. Z drugiej strony gdzieś po głowie tłukło mi się, że gdyby miał być tak przesadnie życzliwy to prędzej w kierunku Adasia, jako, że jest mężczyzną. Wszak muzułmanie mają odrobinę inne podejście do kobiet niż Europejczycy...  Cóż... Całość zaczęła nabierać znaczenia dopiero jakiś czas później.

W każdym razie po obiedzie podziękowaliśmy, wysłuchaliśmy odmawianej przez nich modlitwy i pochwał dla Allaha i chcieliśmy zapłacić za posiłek. Mustafa, który akurat wtedy robił za skarbnika bez zahamowań przyjął te kilka dirhamów od Adasia, ale pieniędzy ode mnie - kategorycznie odmówił. Otworzyłam oczy najszerzej jak potrafiłam, dwa razy potrząsnęłam głową i pytającym wzrokiem spojrzałam na Adasia. Zrobił to samo co ja i wyszliśmy z hotelu. Powróciliśmy na ulice mediny.

wtorek, 13 maja 2014

Brawo!!! Saha!!! ... czyli chwała Tobie i na zdrowie!


Gdy pojawia się właściciel hotelu, pod którym czekaliśmy z Hassanem żegnamy się z naszym przewodnikiem

- w tym wypadku słowo "przewodnik" nie równa się w żadnym razie "naciągaczowi". Drzwi hotelu otwierają się, a wraz z nimi nasze gęby i chwile potem szczękę właściwie możemy zbierać z podłogi. Miejsce to jest wyjątkowo ładne, odpicowany jest każdy detal i w żadnym, ale to w żadnym razie nie stać nas nawet na ćwierć nocy tam. Odbywamy jednak obowiązkową rozmowę, podczas której tylko upewniamy się, że mieliśmy racje co do kosztów wynajęcia pokoju. Konwersacja zmienia odrobinę ton gdy pytamy czy w okolicy nie ma jakiegoś tańszego, sporo tańszego hotelu. Ku naszemu zdziwieniu właściciel wcale nie namawia nas do zatrzymania się u niego i od razu prowadzi nas w jakieś inne miejsce...

Trafiamy do hotelu, o jakże błyskotliwej nazwie - Africa. Jego właścicielem jest dziadek o bardzo specyficznym humorze i jeszcze bardziej popsutych zębach. Wita się niezwykle wylewnie z tym, który nas do niego przyprowadził, a potem nie zwracając na nas uwagi idą zapalić wspólnie fajkę. Gdy już całe pomieszczenie wypełnia zapach marihuany wyżej wspomniany dziadek zaczyna rozmowę z nami. Co prawda na początku bredzi coś o 300 MAD za pokój, ale na widok naszych zwieszonych uszu i pod wpływem kilku słów gościa, który nas przyprowadził do niego mówi, że za stówę wynajmie nam pokój na dachu.

niedziela, 11 maja 2014

Miasto klęska - czyli Tetuan

Kolejnego poranka przed opuszczeniem miasta udajemy się jeszcze jedynie na Uta el-Hammam w celu
napicia się kawy. Pewnie nie wspomniałabym wcale o tym incydencie gdyby nie to co akurat w tym czasie na placu miało miejsce. Kiedy to oczekując  na kawę głaskaliśmy jedno z przesłodkich kociąt, na placu panowała prawie idealna cisza. Zakłócała ją odrobinę muzyka, ale jak już wspominałam wcześniej - nie była ona drażniąca dla ucha. Niektóre sklepy właśnie zaczynały się otwierać i wszystko wokół tworzyło atmosferę absolutnej sielanki...

Aż tu nagle jak coś nie spadnie, coś nie huknie! Przez jedną z materiałowych ścian straganu wybiega jeden arab i zasuwa ile sił w nogach! A za nim kolejny, ale ten trzymający w dłoni nogę od taboretu. Każdy z nich wpada na tą samą - bogu ducha winną - turystkę i nie zwracając na nią uwagi kontynuuje tego dość agresywnego berka. Wrzeszczą coś co wcale nie brzmi przyjaźnie po czym zbiegają pierwszymi schodami w dół, a potem... chyba ten drugi dorwał tego pierwszego bo słychać był kilka uderzeń. Turystka zaś musiała pożegnać się z paznokciem na dużym palcu u stopy bo przebiegli jej oni po stopach tak, że go uszkodzili na tyle, że postanowił zejść - nieprzyjemny widok, a samej panience szczerze współczuje. Musiało boleć.

Po drobnym wywiadzie dowiadujemy się, że to zachowanie najprawdopodobniej spowodowane było tym, że ten, który uciekał ukradł coś temu, który go gonił. Policja nie chętnie miesza się w sprawy obywateli więc okradziony postanowił wyrównać rachunki osobiście. Właściwie ciężko jednoznacznie stwierdzić czy zachowanie było odpowiednie czy nie, a przynajmniej nie mi to oceniać. Tylko tej laleczki co to jej stopę rozwalili - szkoda.

Jako, że Chefchaouen dzieli od Tetuanu jakieś 65 km, a autostop w tym kraju działa wprost niezawodnie to
w ciągu niespełna dwóch godzin od wyjścia na wylotówkę jesteśmy już u celu.

W mieście większość budynków jest pomalowanych na biało i stąd też Tetuan czasami nazywa się Białym Miastem. Jednak ma ono z tą barwą tyle wspólnego co my z pięciogwiazdkowymi hotelami. W mieście jest jeden wielki syf. Ulice wyścielają śmieci, a na targu od nowa królują zapachy gnijących warzyw i owoców na przemian ze smrodem mięsa i ryb. A my jak na złość właśnie na targowisko z żywnością trafiliśmy na dzień dobry. Szybko dajemy dyla z tamtego miejsca i przechadzając się mediną, która rzecz jasna jest jednym z podpunktów na liście światowego dziedzictwa UNESCO rozglądamy się za jakimś średniej klasy hotelem. Coż... Nie można zaprzeczyć temu, że medina jest zabytkowa, ale można spokojnie powiedzieć, że ona wręcz błaga aby ktoś ją wyremontował. Wszystko jest w rozsypce - ściany budynków są popękane, tynki odpadają i trzeba zwracać uwagę na to czy przypadkiem zaraz coś na głowę komuś nie spadnie.

piątek, 9 maja 2014

Czarny hasz i czarna kawa

Nie budzimy się przy pomocy budzika. Budzą nas promienie słoneczne. To był dokładnie 19 września, godzina 9:00, a temperatura już o tej porze dokazywała tak, że aż strach było pomyśleć co  będzie dalej. Serio - ten dach wtedy był jak synonim patelni, a my sami jak kawałki mięsa, których zadaniem jest się usmażyć. Zrywamy się z materaca, siadamy w jedynym zacienionym miejscu na dachu, które nie było zajęte i rozważamy czy by nie spędzić kolejnego dnia w Chefchaouen. Piszę też sms'a do mamy, w którym informuję ją o piekielnej temperaturze. Spekuluje nawet w tej wiadomości, że termometry mogłyby wskazać tego dnia nawet i ze czterdzieści stopni! 

Odpowiedź przychodzi po kilku chwilach. Moja mama twierdzi, że w domu jest już tak zimno, że nie obyłoby się bez palenia w piecu. No tak... przecież ten czas zakładał, że lada moment miała nadejść kalendarzowa jesień...

Postanawiamy jeszcze jeden dzień zostać w tym spokojnym miejscu. Ustalamy, że naszym kolejnym przystankiem po wyruszeniu z Błękitnej Perły będzie Tetuan.

Idziemy na śniadanie, a potem zamierzamy poszukać mniej obleganych przez turystów miejsc w miasteczku. Ale to Maroko, a więc zjedzenie śniadania już z samej definicji jest bardzo długim zabiegiem.
Nie zamawiamy niczego wyszukanego. Jedynie jajka z frytkami i liściem sałaty. Zestaw, którego przygotowanie w najgorszym wypadku mogłoby potrwać 20 minut. Nie muszę chyba zaznaczać, że prosząc o taką kombinację na talerzu, na moim stoliku chciałabym aby wylądowało wszystko na jednym >talerzu<? Wam może i nie, ale Marokańczykom owszem.

Tak więc najpierw na nasz stolik kelner-wazeliniarz przynosi wspomniany liść sałaty. Nie dosłownie. Można było jeszcze ugryźć jakiegoś pomidora i ogórka. Przez kolejne pół godziny warzywa na stoliku puszczają wodę, a my czekamy na upragnione jajko i frytki. Promyk nadziei, który nagle pojawił się wraz z kelnerem idącym w naszym kierunku zgasł gdy położył on na naszym stoliku ... same jajka. Nerwy puszczają i idziemy zapytać o te ziemniaczane paski osobiście. Gość twierdzi, że wciąż się smażą, ponieważ wstawili bardzo dużą ilość. Przyjmujemy do wiadomości i wracamy do stołu calem zjedzenia przynajmniej tego co już dostaliśmy. Kolejne pół godziny oczekiwania na frytki umilają nam koty, którym również służy błękit miasta. Nie są tak dzikie i zaniedbane jak w innych miejscach w Maroko. Ludzie je dokarmiają, a one godzinami wylegują się pod kasbą. Przyłażą więc do gości knajp z myślą, że może uda im się co nie co wyżebrać i dostaną trochę czułości, a że są śliczne to aż grzechem byłoby ich nie głaskać.

Sprzedawcy z Chefchaouen - inny niż wszyscy

Podczas spaceru po starej części miasta zostajemy zaciągnięci do sklepu gościa, który handluje dywanami,
kocami oraz... ziołami i herbatą. Tak - haszyszem też, ale mniej oficjalnie. Z marszu powtarzamy niczym mantrę, że nic nie kupimy nawet jeśli mocno obniży cenę bo niczego nie potrzebujemy. Muszę jednak przyznać, że koce, które były w jego asortymencie były zjawiskowo piękne. Właściciel graciarni parzy dla nas herbatę, odpala swoją fajkę i mimo naszych sprzeciwów rozpoczyna pokaz wszystkiego co ma. Twierdzi on, że robi to dla przyjemności i po prostu chce się tym wszystkim pochwalić. Oprócz tego dodaje, że owszem chciałby byśmy coś kupili, ale skoro nie chcemy to i tak nas do niczego nie zmusi. A za swoje przechwalanie nie każe nam płacić.

Swoimi przemyśleniami nas mocno do siebie przekonał. Nawet jeśli był to po prostu kolejny chwyt
marketingowy... był bardzo skuteczny. Nie kupiliśmy nic, ale była chwila, że mocno zastanawiałam się czy nie wejść w posiadanie pięknego seledynowo-niebieskiego koca.

Przy wspólnej konsumpcji herbaty sklepikarz opowiada trochę o sobie, trochę o swojej rodzinie. Wspomina też o palonym przez siebie haszyszu - bo jakże mógłby podarować sobie tak interesujący temat?
Wypytuje nas o różne rzeczy. W końcu jednak decyduje się nas o coś poprosić. Prosi o to byśmy wspólnie z nim zrobili sobie zdjęcie. Nie chcemy tego robić bo lekcja w Fez nauczyła nas, że może być to pułapka. W końcu jednak udaje mu się nas namówić. Tak - było to nierozsądne, ale niczego szkodliwego nie spowodowało. Potem handlarz ciągnie drugą część prośby. Mianowicie - byśmy zrobili zdjęcie szyldu jego sklepu i udostępnili obie fotki w internecie.

Tak więc spełniam tą prośbę dzisiaj - przedstawiam jednego z wielu sprzedawców dywanów w Chefchaouen...


środa, 7 maja 2014

Uspakajający żydowski błękit - Chefchaouen c.d

Jak za każdym razem gdy lądujemy w nowym mieście pierwszą rzeczą, o którą postanawiamy się
zatroszczyć jest znalezienie noclegu.  Poszukujemy więc miejscowej mediny. Aby do niej się dostać należy przekroczyć jedną z pięciu znajdujących się w mieście bram - przynajmniej jeśli chodzi o ich oryginały bo w rzeczywistości jest ich tam całe tysiące. Można je dostać w formie breloczków, wisiorków, obrazków, odlewów gipsowych i całej masie innych hurtem lecących z Chin pierdół. Owszem - nawet na tym z tyłu można przeczytać "made in China". Wracając jednak do mediny - mijamy bramę i już jesteśmy w samym centrum błękitu Chefchaouem. Stare miasto swój urok widocznie zawdzięcza przybyszom z Hiszpanii. Nie wielkie placyki odsłaniające się za każdym zakrętem, artystycznie wykonane fontanny, w których płynie woda wprost z górskich potoków mocno przywołują do naszej pamięci wizerunki miast w Hiszpanii. Aż dziw, że ta medina nie widnieje na liście światowego dziedzictwa!

Noclegu długo nie musimy szukać. Po może pół godzinie dopada nas dwóch naganiaczy. Jako, że w mieście
są dwa rywalizujące ze sobą hotele każdy z nich chce nas zaciągnąć do tego, dla którego pracuje. Oh, jak wielkie jest nasze zdziwienie kiedy okazuje się, że ów hotele leżą dosłownie obok siebie! Oczywiście nie są to jedyne hotele w Chefchaouen, ale są niewątpliwie najbardziej rozreklamowane. No rozumiecie - ulotki, wizytówki i ubrani na niebiesko naganiacze - sama magia, nie?


W każdym razie udaje nam się stosunkowo nie drogo wynająć miejsce na dachu. Z resztą nie nam jednym - obok nas śpi tam przynajmniej trzy tuziny ludzi. Mieszanka kulturowa w czystej postaci! Za nami Amsterdam, obok śpi dwoje Niemców, po prawej przybysze z hiszpańskiej Galicji. Jeszcze w innym miejscu przeklinający bez umiaru Rosjanie, a tuż za nimi para wycieczkowiczów z Japonii...

wtorek, 6 maja 2014

Chefchaouen - niebieska perła Maroko


Zaraz po wejściu do autobusu i rozgoszczeniu się na najbardziej atrakcyjnych dla nas miejscach - na samym końcu - od razu atakuje nas banda ludzi, którzy za wszelką cenę chcą nam umilić podróż. Kręcą się więc tak z różnego typu ciastami, własnymi wypiekami, czekoladą i całą resztą zupełnie zbędnych nam kalorii. Jeden chłopiec jest wyjątkowo uparty. Udaje kompletny brak znajomości angielskiego tylko po to byśmy dla świętego spokoju kupili paczkę ciasteczek od niego. Po kilku minutach ze złością rzuca na nas ich miejscowy odpowiednik "Hit'ów" i atakuje innych podróżnych. Adaś jako łasuch numer jeden w pierwszej chwili pomyślał, że chłopak po prostu dał nam je w prezencie, więc mocno przymierzał się już do zjedzenia ich. Na szczęście skutecznie go powstrzymałam. Dlaczego? Bo taki właśnie efekt młody handlarz chciał uzyskać.  My mieliśmy zacząć pałaszować myśląc, że to niby prezent, a on po chwili miał odebrać za niego zapłatę. Gdy ciacha byłyby już otwarte - właściwie nie mielibyśmy wyboru, prawda?

Billal tak nas urządził, że następnych kilka godzin spędzamy w autobusie. Tyłki więc nam drętwieją i z niecierpliwością oczekujemy na jakąkolwiek przerwę w jeździe. Wydaję się być ona niczym wybawienie po takim okresie siedzenia - dosłownie - w jednym miejscu! Po jakimś czasie nadchodzi ten cudowny moment kiedy możemy wyprostować swoje kości - zbyt długo jednak to on nie trwa.
Wracamy pokornie do samochodu i czekamy na koniec podróży.


Po dobrych pięciu godzinach nudy dojeżdżamy w końcu do miasta, które nazywane jest często marokańską perłą. Wiele miast w tym kraju może zachwycać, ale to jedno - rozkochuje w sobie przybyszy. Istotnie - robi ono wrażenie. Jego błękit jest bardziej nawet intrygujący niż brąz Marrakeszu. Nie muszę więc chyba wspominać o tym, że Chefchaouen jest kolejnym kombajnem turystycznym kraju?

poniedziałek, 5 maja 2014

Haszysz i nie całkiem przyjemne przyjemności


Po raz kolejny w swojej historii zostajemy wprowadzeni w stan kompletnego osłupienia. Podczas gdy

dilerzy wytrzeszczają na nas swoje gały, my pozostajemy nie wiele lepsi od nich wybałuszając swoje oczyska w ich kierunku. Niby wiemy o co chodzi i gdzie ma swój początek absurd tej sytuacji, a jednak nie potrafimy się temu nadziwić. Po minucie ciszy, która bliska była uświęceniu słowa wypowiadanego przez blisko pięć minut przez sprzedawców >haszysz< staramy się wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji. Jednak Ci zupełnie nie rozumieją po co przyjechaliśmy do Maroko skoro nie zamierzaliśmy skosztować "miejscowej czekolady". Z resztą nie tylko Marokańczycy nam się dziwili - Polacy dziwią się po dziś dzień. 


 My natomiast dziwimy się tym, którzy odwiedzili tej kraj tylko po to by naćpać się czymś mocniejszym niż

powszechnie dostępna marihuana. Nie zrozumcie mnie źle - nie ma we mnie uprzedzenia do tego typu narkotyków. Przecież to jest indywidualna sprawa palacza. Moje uprzedzenie, jeśli jakiekolwiek istnieje, odnosi się do zbyt wysokiego poziomu ufności... Więc udzielę kilku rad dla tych, których marzeniem jest odczucie magii miejscowego haszyszu...

Kiedy spokojnie przemierzacie ulice którejkolwiek z medin, na którymś z rogów (jak nie na każdym) w końcu usłyszycie to pytanie... wypowiedzą je usta kogoś, kogo twarz dostrzeżecie dopiero gdy postanowicie poświęcić mu chwilę. Owe pytanie będzie bardzo konkretne choć i mocno ubogie w swoim wydźwięku i będzie brzmiało dokładnie tak:

- Haszysz...?

niedziela, 4 maja 2014

"Jestem turystą! Totalnym frajerem!"

Nie musimy czekać zbyt długo by przekonać się o tym, że gość z hotelu nie kłamał. Oddaliliśmy się od
głównej ulicy tylko trochę, a już jakiś życzliwy Marokańczyk bardzo chciał nam pokazać jak bardzo tradycyjna jest jego rodzina. Był nawet bardziej nachalny niż ten z opisów. Nazywał Adasia Ali-Babą i ciągnąc go oburącz ciągle coś bełkotał o tradycjonalizmie i o tym, że nie chce on nas nawet złamanego grosza. Gdyby nie to, że byliśmy świeżo po wykładzie o takich osobach uleglibyśmy pewnie jego urokowi, ale dzięki recepcjoniście byliśmy nieugięci. Po półgodzinnych zmaganiach z natrętem w końcu odpuścił.

Nie dano nam jednak ani chwili wytchnienia. Zaraz po tym zdarzeniu od razu zaczęli napadać nas przewodnicy. Jeden po drugim. I tak bardzo skutecznie gubiliśmy ich w tłumie, że aż sami się w końcu zgubiliśmy. I tak oto trafiliśmy na miejscowy suk. Czyli nic innego jak arabski bazar. Maroko leży w Afryce Północnej więc suki w jego większych miastach odbywają się codziennie. Nie mam pojęcia z czego wynika ta zależność. Może to wpływ turystyki, a może faktycznie tradycji. Na marokańskich wsiach sprawa ma się inaczej bo suk odbywa się raz, dwa razy w tygodniu. Nie żebym zrzędziła, ale tutaj raz jeszcze mogłabym zadać pytanie dotyczące turystyki i tradycji...

Suk prawie zawsze wygląda tak samo - wąskie uliczki wypełniają stragany i sklepy znajdujące się na świeżym powietrzu - chociaż z tym świeżym powietrzem to ja też bym tak nie szalała - często całe
targowisko zasłonięte jest czymś na wzór słomianej płachty. Przechodząc przez targowiska gdyby tak usunąć ze straganów wszystko co "made in china" można by odnieść wrażenie, że odnalazło się wehikuł czasu. Stare zabytkowe ulice i ci sprzedawcy - wszyscy ubrani w stylizowane na starocie stroje... coś pięknego! Przynajmniej dopóki nie wylezą zza stoiska i nie pokażą swoich nowych jeansowych krótkich spodenek.

Mafia z Mcdonald'sa i naciągacze z Fez

Przyjmujemy więc dar od naszego kierowcy i ruszamy celem poszukiwań hotelu. Planujemy zostawić w nim wszystkie rzeczy i wtedy na spokojnie rozpocząć zwiedzanie tego odradzanego nam miejsca. Rozglądamy się na prawo i lewo wszędzie rzecz jasna widząc te mafie, złodziei i porywaczy. Nie wiadomo dlaczego mówimy do siebie szeptem, a każdy wyższy dźwięk ulicy wywołuje na naszej skórze dreszcze. Jest tak przynajmniej do chwili kiedy za rogiem nagle przed naszymi oczami wyrasta wielka galeria handlowa, Mcdonald's i Pizza Hut. Kawałek dalej świecą neonowe lampy na bilbordzie od Burger Kinga i KFC. Na upartego można się tam też ubrać w coś zupełnie innego niż tradycyjne marokańskie stroje. Szczególnie kobiety muszą być tutaj zadowolone ze względu na to jak sieciówki New Yorker i House dbają o podkreślenie ich figury. Żyć nie umierać!
Stajemy jak wryci na środku ulicy i gapimy się na to centrum handlowe jakbyśmy po raz pierwszy w życiu coś podobnego widzieli. Właściwie to ono w tamtej chwili skupiło naszą całą uwagę. W końcu byliśmy w tym kraju wtedy dobre dwa tygodnie i wcześniej nigdzie owego nie było.

Jakoś tak wyszło, że przez to całe zamieszanie związane z amerykańskim żarciem na afrykańskiej ziemi...
przestaliśmy na każdym roku wypatrywać mafii. Z cieknącą ślinką idziemy po niezdrowe jedzenie do Mcdonald'sa i kiedy już jesteśmy w trakcie wypowiadania magicznego słowa "hamburger" nagle nasz entuzjazm osiąga poziom zerowy. Ani ja ani Adaś nie mamy już ochoty kończyć swojej wypowiedzi. Dlaczego? Bo zobaczyliśmy cenę. Nie pamiętam jaka była ona konkretnie. Pamiętam natomiast, że była wyższa niż we Francji. A tam już była tak wysoka, że człowiekowi zamiast jeść zachciewało się wymiotować. W związku z powyższym na powrót zaczęliśmy wierzyć w działalność jakiejś zorganizowanej grupy przestępczej w tym mieście!

piątek, 2 maja 2014

Dlaczego nie jechać do Fez?

Po kolacji dostaliśmy koce i osobne rzecz jasna łóżka do dyspozycji. Zostaliśmy pożegnani i wzajemnie złożyliśmy sobie życzenia dobrej nocy. Oszołomieni wskoczyliśmy do łóżek i półszeptem jeszcze przez chwilę rozmawialiśmy o tym co nam się przydarzyło. W końcu usnęliśmy...

I spalibyśmy jak dzieci gdyby nie moja nagła potrzeba skorzystania z toalety w środku nocy! Może wydawać się to błahym problemem, ale wierzcie mi, że gdyby to Wam pęcherz pękał w szwach w miejscu gdzie cholera jasna wie gdzie może być ewentualna toaleta - problem wysiusiania się urósłby do rangi jednego z najważniejszych w Waszym życiu w tamtej chwili! No masakra. Obcy dom, jeden pokój, kibelka nie widać... A ja już zwyczajnie nie mogłam leżeć w żadnej pozycji tak by było dobrze, albo chociaż w porządku. Wszystko to wywołało niemałe zamieszanie. Bo musiałam obudzić Adasia. Potem przez dziesięć minut zmuszeni byliśmy naradzać się jak rozwiązać mój moczowy kłopot. Brak pomysłów zaowocował niestety najgorszym. Wymknęliśmy się z pokoju na dwór i... no tak, no tak. Musiałam wysikać się w ogródku. Pośmiali się? No to teraz przejdźmy do tej przyjemniejszej części związanej z opuszczeniem pokoju.

Mianowicie - spojrzeliśmy w niebo. Nigdy wcześniej nie dane nam było widzieć tak czystego i gwieździstego
sklepienia niebieskiego. Byliśmy na tyle daleko od wielkich miast, że ich łuna nie psuła tego widoku. We wsi Morada natomiast nie było nic co ów łunę wywoływać by mogło. Miejsca takie jak tamto sądzę, że można spokojnie nazwać rajem dla astronomów - chociaż astronomem nie jestem. Była tam tylko ciemność i tysiące idealnie widocznych białych latarni w górze...

Kolacja u "Moradów"

Morad mieszkał nieopodal miasta El-Hajeb. To z kolei leżało nie daleko Fez, do którego się kierowaliśmy. Jechaliśmy cały dzień, więc tuż przed dojechaniem Morada do domu zaczynało powoli robić się ciemno. Słońce w Maroko w okresie, w którym tam byliśmy zachodzi dość wcześnie - około godziny 20.00 na dworze jest już porządny mrok. W każdym razie zaczęliśmy rozglądać się czy w wioskach, które mijaliśmy istnieje jakaś realna szansa na znalezienie hotelu. Gdy tak bełkoczemy między sobą Morad nagle zaczyna pytać nas o to gdzie chcemy spać tej nocy. To znaczy... "Pyta" to zbyt wielkie słowo. Raczej gestami rąk przykładanych do policzka, dźwiękiem podobnym do chrapania i tak dalej daje nam do zrozumienia o co mu chodzi. My pozostajemy nie wiele lepsi - również gestami staramy się wytłumaczyć mu, że chcemy znaleźć tani hotel.

I właśnie wtedy pojawiła się Troska. Kierowca wydaje się doskonale rozumieć to o czym mówimy. Bez
końca więc powtarza: "No hotel.". Widząc brak zrozumienia na naszych twarzach dodaje do tych słów: "My family." Powoli zaczynamy łapać to, że chce on nas przenocować. Pomóc nam i oferuje byśmy zatrzymali się w jego rodzinnym  domu. Staramy się mu odmówić. Po pierwsze ogarnął nas strach - przecież nie wiemy jak mamy zachowywać się w muzułmańskim domu, po drugie - już kilkakrotnie padliśmy ofiarą naciągaczy i
obawialiśmy się, że to może być również próba wyłudzenia forsy. Dziś  przyznaje, że wstydzimy się oboje, że mogliśmy w ogóle tak pomyśleć. To zabawne, że pieniądze tak bardzo niszczą ludzi, że przestajemy wierzyć w to, że można chcieć pomóc komuś całkiem bezinteresownie. Przynajmniej w kwestii materialnej bo jeśli chodzi o aspekt duchowy to sprawy mają się odrobinę inaczej. Trafiliśmy na dobrego człowieka, ale oboje zamiast przyjąć ten fakt do wiadomości szukaliśmy miejsca gdzie tkwi haczyk - chociaż ów haczyka nie było wcale. Trzecim argumentem przemawiającym za tym aby odmówić Moradowi był fakt, że nie chcieliśmy sprawiać jemu i jego rodzinie kłopotów.