Nie budzimy się przy pomocy budzika. Budzą nas promienie słoneczne. To był dokładnie 19 września, godzina 9:00, a temperatura już o tej porze dokazywała tak, że aż strach było pomyśleć co będzie dalej. Serio - ten dach wtedy był jak synonim patelni, a my sami jak kawałki mięsa, których zadaniem jest się usmażyć. Zrywamy się z materaca, siadamy w jedynym zacienionym miejscu na dachu, które nie było zajęte i rozważamy czy by nie spędzić kolejnego dnia w Chefchaouen. Piszę też sms'a do mamy, w którym informuję ją o piekielnej temperaturze. Spekuluje nawet w tej wiadomości, że termometry mogłyby wskazać tego dnia nawet i ze czterdzieści stopni!
Odpowiedź przychodzi po kilku chwilach. Moja mama twierdzi, że w domu jest już tak zimno, że nie obyłoby się bez palenia w piecu. No tak... przecież ten czas zakładał, że lada moment miała nadejść kalendarzowa jesień...
Postanawiamy jeszcze jeden dzień zostać w tym spokojnym miejscu. Ustalamy, że naszym kolejnym przystankiem po wyruszeniu z Błękitnej Perły będzie Tetuan.
Idziemy na śniadanie, a potem zamierzamy poszukać mniej obleganych przez turystów miejsc w miasteczku. Ale to Maroko, a więc zjedzenie śniadania już z samej definicji jest bardzo długim zabiegiem.
Nie zamawiamy niczego wyszukanego. Jedynie jajka z frytkami i liściem sałaty. Zestaw, którego przygotowanie w najgorszym wypadku mogłoby potrwać 20 minut. Nie muszę chyba zaznaczać, że prosząc o taką kombinację na talerzu, na moim stoliku chciałabym aby wylądowało wszystko na jednym >talerzu<? Wam może i nie, ale Marokańczykom owszem.
Tak więc najpierw na nasz stolik kelner-wazeliniarz przynosi wspomniany liść sałaty. Nie dosłownie. Można było jeszcze ugryźć jakiegoś pomidora i ogórka. Przez kolejne pół godziny warzywa na stoliku puszczają wodę, a my czekamy na upragnione jajko i frytki. Promyk nadziei, który nagle pojawił się wraz z kelnerem idącym w naszym kierunku zgasł gdy położył on na naszym stoliku ... same jajka. Nerwy puszczają i idziemy zapytać o te ziemniaczane paski osobiście. Gość twierdzi, że wciąż się smażą, ponieważ wstawili bardzo dużą ilość. Przyjmujemy do wiadomości i wracamy do stołu calem zjedzenia przynajmniej tego co już dostaliśmy. Kolejne pół godziny oczekiwania na frytki umilają nam koty, którym również służy błękit miasta. Nie są tak dzikie i zaniedbane jak w innych miejscach w Maroko. Ludzie je dokarmiają, a one godzinami wylegują się pod kasbą. Przyłażą więc do gości knajp z myślą, że może uda im się co nie co wyżebrać i dostaną trochę czułości, a że są śliczne to aż grzechem byłoby ich nie głaskać.
....koty kotami. Frytek nie ma nadal.
Ale gdy tym razem zapytaliśmy kelnera o nie ze szczerym zdziwieniem odpowiedział:
- Jakie frytki?
Nie, to nie był efekt problemów z pamięcią bo chwile po tym zaczął tłumaczyć nam, że mimo, że zapłaciliśmy za cały zestaw, te cholerne frytki wcale nam się nie należą. Pokrzyczał on, pokrzyczeliśmy my - i poszliśmy w siną dal.
Chcieliśmy się napić kawy. Ale z tym też są wieczne problemy bo w Maroko pojęcie dużej kawy jest
zupełnie obce. Bo jeśli słowo "duża" pozostawimy w domyśle kelnera to na pewno przyniesie nam on espresso. I to nie jest najgorsze - bo jeszcze bardziej pewnym faktem jest to, ze przyniesie on na nasz stolik małą szklaneczkę bez ucha, która będzie wypełniona czarną kawą w jakiejś 1/10. Zaczeka on grzecznie aż rytualnie ją posłodzisz - powszechnie wiadomo, że ten naród bardzo lubuje się w cukrze. W każdym razie kiedy na dnie szklaneczki będziesz już miał cukier o kolorze kawy kelner z wysokości zaleje całość gorącym mlekiem. I raczej nie jest to mleko UHT z kartonika bo jego zapach jest o wiele bardziej intensywny. I smak również - cały ten deserek jest bardzo smaczny. Marokańskie mleko z kawą w czystej postaci.
Jednak my jesteśmy przykładem na zupełnych dziwaków bo nie dość, że kawy nie słodzimy wcale to jeszcze chcielibyśmy taką w wersji bez mleka. Cel prawie nieosiągalny, ale Chefchaouen w tej kwestii porządnie nas zaskoczyło. W końcu podano nam klasyczną americanę!
Jeśli chodzi o te mniej turystyczne miejsca to w tym mieście one praktycznie nie istnieją. Jest ono jak nasze polskie nadmorskie miasteczka w czasie trwającego sezonu. Albo kurorty w górach pokroju Polanicy czy Kudowy Zdroju. Owszem jest tam prześlicznie, ale prawdy w tym wszystkim zero.
Kolejnego dnia opuszczamy Żydowski Błękit, na rzecz miasta, które niektórzy śmiałkowie nazywają białym. Nie mam pojęcia dlaczego, bo jeśli przyjąć, że biel to kolor czystości to nijak się to ma do tego co można zobaczyć w Tetuanie.
Dodam jedynie, że podczas pakowania się przeglądałam również paszport. Czy ktoś miły w recepcji na przykład nie zechciał go uszkodzić (takie sytuacje się zdarzają) i natrafiłam - całe szczęście, że ja, a nie celnik - na ślady haszyszu na nim. Był on tym upaprany. Najwyraźniej recepcjonista spisywał nasze dokumenty chwile po zrolowaniu jointa. Cóż... Zmroziło nas - wcale tego nie ukrywamy.
Coraz bardziej lubię tu zaglądać! Dzięki za odwiedziny - pozdrawiam ; )
OdpowiedzUsuńCieszy nas ten fakt ;) Również pozdrawiamy ;)
UsuńŚwietne zdjęcia, lubię czytać Waszego bloga :)
OdpowiedzUsuń