Mimo tego, że cała akcja z kawą rozeszła się po kościach i wszyscy w lokalu starali się zrobić wszystko aby
wyglądać tak jakby nic nigdy się nie wydarzyło wredny kelner, który odpowiedzialny był za całe zamieszanie spoglądał na nas z ogromną niechęcią. Gdy tylko zapłaciliśmy chcieliśmy się ewakuować jak najprędzej i wtedy Adaś zdjął aparat ze swojej szyi i zawiesił go na moją.
- On wygląda tak jakby zaraz miał mi roztrzaskać coś na głowie. Więc jakby co - to niech chociaż lustro w tym wszystkim nie ucierpi... - powiedział całkiem poważnie.
Całe szczęście, że skończyło się jedynie na obawach i kelner nie miał ochoty wyrównywać z nami rachunku. Po chwili od opuszczenia kawiarni znów zaczęliśmy błądzić ulicami miasta. Wtedy też dopada nas mężczyzna, którego imienia nie pamiętam za żadne skarby. Nie jest on przewodnikiem, a przynajmniej nie płatnym. Uważa, że zabłądziliśmy - co z resztą jest bliskie prawdy i postanawia nam pomóc dostać się na plac Hassana II. Zanim jednak dotarliśmy pod Pałac Królewski - musieliśmy odwiedzić sklepy jego przyjaciół i przede wszystkim - pracownie jego ojca. Były owszem próby namówienia nas do kupna kilku rzeczy, ale nikt nie naciskał i być może to wpłynęło na fakt, że weszliśmy w posiadanie jakiegoś olejku, który jest chyba najbardziej konkretną pamiątką jaką przywieźliśmy. Marokańczyk odprowadza nas w obiecane miejsce i po prostu znika.
Lekko skołowani idziemy do hotelu. Z marszu zostajemy przywitani słowami "Brawo! Saha!" i nim powiedzieliśmy cokolwiek Nordin zaprasza nas na herbatę. Oprócz nas przy stole siedzi jeszcze jedna para przybyszy z Europy - a konkretnie z Madrytu. Opowiadamy o tym co nam się przydarzyło w kawiarni, ale Nordina cała sytuacja nie dziwi ani trochę. Natomiast Mustafa przez kolejne pół godziny upewnia się czy na pewno nic mi się nie stało. Rozmowa toczy się dość chaotycznie. Od różnic kulturowych, poprzez poglądy religijne... Trochę o naszym podróżowaniu. Wspominamy o tym, że po powrocie do Europy chcemy zahaczyć się przy jakiś zbiorach aby zarobić na dalszą część podróży. Wtedy też wspomniani już Hiszpanie zaczynają mocniej udzielać się w dyskusji. Mówią w jakim regionie Hiszpanii jakie owoce się zbiera i w jakim czasie. Wszystkie te informacje zapisują nam na jakimś świstku papieru, który nadal trzymam w domu. Oprócz tych informacji zapisują nam również kilka zwrotów po hiszpańsku, które mogą nam się przydać. Twierdzą, że właściciele plantacji zazwyczaj nie władają językiem angielskim. I faktycznie - ich zapiski mocno nam się w przyszłości przydały.
Ponownie wychodzimy do miasta. Jest już wieczór, a my od czasu obiadu jeszcze nic nie jedliśmy. Na targu zaczepia nas facet, który pod pretekstem chęci doszlifowania języka zaprasza nas na herbatę. Jest to sprzedawca telefonów, a raczej atrap telefonów. To znaczy wyglądają jak najnowsze modele drogich aparatów telefonicznych, ale ich cena jest śmiesznie niska. To nie jest okazja! Tak naprawdę są to po prostu chińskie zabawki, na których robi się tam ładne pieniądze. Marokańskie samsungi nie obsługują nawet kodu serwisowego. Więc odradzamy tego typu zakupy.
W każdym razie gość opowiada historie nie z tej planety. Wspomina, że wszyscy w Tetuanie trzymają nad
nim piecze, że jest bardzo ważną tam personą. Spędza całe dni w mieście, ale mieszka nad morzem w swojej wilii w Matril. Ciągle wspomina o poszukiwaniu żony, aż w końcu chwyta mnie za rękę i bez pardonu zaczyna wyliczać swoje cechy pozytywne. Oh, jakaż piękna była jego mina kiedy drugą ręką wskazałam na obrączkę. Owszem - dalej kontynuował rozmowę, ale jego entuzjazm znikł odrobinę.
W czasie trwania konwersacji minął nas mężczyzna, który wcześniej pomógł dostać się na główny plac. Spojrzał na mnie, a zaraz potem na sprzedawcę telefonów i pokręcił głową na boki. Tak jakby chciał nam powiedzieć, że siedzimy w złym towarzystwie. Wtedy też odwracam się w stronę Adasia i z uśmiechem na twarzy mówię mu o tym po polsku. Sytuacja wygląda jednak tak jakbym prosiła aby coś przetłumaczył temu od telefonów. Adaś ściemnia, że jesteśmy tak zmęczeni, że idziemy już spać i żegnamy się z rozmówcą.
Chwile potem znów wpadamy na faceta od sugestywnego kręcenia głową. Łapie on Adasia za ramiona i z wyrzutem pyta czy wszystko w porządku. Gdy odpowiadamy twierdząco i pytamy skąd to pytanie ten mówi cokolwiek i odchodzi. Ogłupieni do reszty postanawiamy wracać do domu. Po drodze wpadając na Mustafę, który również pyta:
- Are you OK?
Sytuacja wygląda identycznie jak w przypadku poprzedniego Marokańczyka. Mustafa również wymijająco odpowiada na nasze pytanie dotyczące jego pytania i odchodzi.
Po wejściu do hotelu Nordin robi dokładnie to samo. Również od razu pyta czy wszystko gra i nie uzasadnia swojej troski. I o ile wydawało nam się, że wszystko na prawdę jest w najlepszym porządku to w tamtej chwili zaczęliśmy się poważnie zastanawiać nad tym czy jest tak na pewno...
Kurcze, zaczyna się z tego robić niezły thiller:)
OdpowiedzUsuńjestem na bieżąco z Waszymi opowiadaniami i czekam na kolejne:)
Emil G.
Może rzeczywiście jest ważną personą, tylko jeszcze nie wiecie dlaczego...
OdpowiedzUsuńByć może, ale wydaję mi się, że był to jeden z tych ludzi co to lubi nawijać ludziom makaron na uszy ;)
UsuńHaha, też tak myślałam z początku, ale tamci goście zasiali ziarenko niepewności :>
UsuńCudownie inspirujący blog.
OdpowiedzUsuńBardzo podziwiam odwagi w realizowaniu marzeń :)
zapraszam serdecznie do siebie:)
Urszula
okularnicaa.blogspot.com
nie ma żadnych nowych wpisów?:(
OdpowiedzUsuńNiebawem się pojawią ;)
Usuń