Po kolacji dostaliśmy koce i osobne rzecz jasna łóżka do dyspozycji. Zostaliśmy pożegnani i wzajemnie złożyliśmy sobie życzenia dobrej nocy. Oszołomieni wskoczyliśmy do łóżek i półszeptem jeszcze przez chwilę rozmawialiśmy o tym co nam się przydarzyło. W końcu usnęliśmy...
I spalibyśmy jak dzieci gdyby nie moja nagła potrzeba skorzystania z toalety w środku nocy! Może wydawać się to błahym problemem, ale wierzcie mi, że gdyby to Wam pęcherz pękał w szwach w miejscu gdzie cholera jasna wie gdzie może być ewentualna toaleta - problem wysiusiania się urósłby do rangi jednego z najważniejszych w Waszym życiu w tamtej chwili! No masakra. Obcy dom, jeden pokój, kibelka nie widać... A ja już zwyczajnie nie mogłam leżeć w żadnej pozycji tak by było dobrze, albo chociaż w porządku. Wszystko to wywołało niemałe zamieszanie. Bo musiałam obudzić Adasia. Potem przez dziesięć minut zmuszeni byliśmy naradzać się jak rozwiązać mój moczowy kłopot. Brak pomysłów zaowocował niestety najgorszym. Wymknęliśmy się z pokoju na dwór i... no tak, no tak. Musiałam wysikać się w ogródku. Pośmiali się? No to teraz przejdźmy do tej przyjemniejszej części związanej z opuszczeniem pokoju.
Mianowicie - spojrzeliśmy w niebo. Nigdy wcześniej nie dane nam było widzieć tak czystego i gwieździstego
sklepienia niebieskiego. Byliśmy na tyle daleko od wielkich miast, że ich łuna nie psuła tego widoku. We wsi Morada natomiast nie było nic co ów łunę wywoływać by mogło. Miejsca takie jak tamto sądzę, że można spokojnie nazwać rajem dla astronomów - chociaż astronomem nie jestem. Była tam tylko ciemność i tysiące idealnie widocznych białych latarni w górze...
Rano gościnności Moradów nie było końca. Uparli się, że nie wypuszczą nas od siebie na głodniaka. Tak więc dostaliśmy na śniadanie te same pyszności co na kolacje dnia poprzedniego. Tylko tym razem zamiast marokańskiej herbaty królowała na stole kawa z mlekiem. Chociaż nie - to zdecydowanie było mleko z kawą. Bo ani grama wody to ta kawa nie widziała. Swoją drogą polecam - pycha. Przy śniadaniu udało nam się zdobyć ich adres. Zamierzamy wysłać im kartkę z Polski i wspólne zdjęcie z Moradem.
Tak więc, nakarmieni dziękujemy im ile się da i chcemy zabierać manatki. Ale znów trafiamy na opór. Za
żadne skarby nie chcą pozwolić na to byśmy jechali na stopa! I nic nie zrobisz - są uparci jak ich własne osły. Autostop jest be i koniec, kropka. Tłumaczenie, proszenie, dziękowanie i wszystko nic kompletnie nie daje. Postanowili, że wsadzą nas w taksówkę, która odwiezie nasz na dworzec kolejowy. Stamtąd natomiast mamy wziąć sobie pociąg do Fez. A najlepiej gdzieś indziej, bo w Fez jest niebezpiecznie. Nie było rady. Rodzinka zapakowała nas do taksówki. Ja byłam w niej ósmym pasażerem, Adaś zaś dziewiątym. Ledwie oddychając dojeżdżamy do stacji. Za nic nie płacimy bo nasi gospodarze już się o to zatroszczyli. No głupio nam było - strasznie, ale co mieliśmy zrobić?
Nie bierzemy pociągu. Zaczynamy stopować. Jesteśmy przez to wszystko zakręceni jak baranie rogi i jeszcze jakby było nam mało wrażeń przez ostatnich kilka dni zatrzymuje się kolejny w naszej autostopowej karierze - policjant. Jedzie bezpośrednio do Fez. To znaczy kawałek za miasto, ale postanawia nas podrzucić do centrum. I się zaczyna wykład... Nie pierwszy na ten temat z resztą. Rozkazuje nam uważać na siebie w Fezie. Straszy nas mafią, która co prawda głównie urzęduje w Meknes, ale lubi od czasu do czasu odwiedzić miasto Fez. Mówi, że turyści często są tam naciągani i dodaje nawet coś o tym, że bardziej niż w innych miastach Maroko. Robimy się odrobinę bladzi gdy wspomina coś o częstych kradzieżach i pobiciach. Słabo mi się robi dopiero gdy zaczyna opowieść o porywaniu kobiet. W połowę tego kompletnie nie wierzymy - baśnie tysiąca i jednej nocy wydają się być bardziej prawdopodobne niż katastrofizm tego miasta. Nie mniej - jak Ci dziesięć osób powtarza, że jesteś koniem to może warto w końcu się osiodłać?
Wiedzieliśmy o tych wszystkich legendach dotyczących Fezu. To właśnie te opowieści o mafiach i wszelkich niebezpieczeństwach czyhających na turystę przygnały nas tutaj, ale wtedy w samochodzie marokańskiego policjanta przez chwilę zwątpiliśmy. Postanowiliśmy być bardziej ostrożni niż wcześniej i już zabieraliśmy swoje tyłki z auta kiedy facet wyciągnął z portfela 50 MAD i podał je Adasiowi. Pół godziny staraliśmy się odmówić - przecież Marokańczycy to żadem bogaty naród! Ale nie było rady. Powiedział, że jak tego nie przyjmiemy to się na nas obrazi. I nawet zaczął się obrażać, no i co my - ciołki - mieliśmy zrobić?
Fez na szczęście nie cieszy się jedynie złą sławą, a również bardzo bogatą historią. To właśnie to miasto było pierwszą stolicą kraju. W czasie pełnienia przez Fez tej funkcji przybywali tam uchodźcy z Kordowy w Andaluzji oraz Kairuanu w Tunezji. Miejsca te były wtedy centrum islamu. Ów przybysze zapewnili gwałtowny rozkwit metropolii. Europejczycy przybywający tam w średniowieczu nazywali je stolicą fanatyzmu religijnego - z resztą nie bez powodu. Było ono niewątpliwie jednym z najświętszych miast islamu. Nie można jednak pominąć, że owy fanatyzm najwyraźniej mu służył ponieważ razem z nim rozwijała się tutaj również medycyna, nauki ścisłe, a i na brak filozofów nie można było narzekać. Fez kilkakrotnie tracił miano stolicy państwa po ty by wraz z kolejnym władcą odzyskać ją na nowo.
Ostatecznie jego tytuł odebrał mu Rabat, a właściwie francuscy kolonizatorzy, którzy właśnie tam przenieśli stolicę. Obecnie miasto jest jednym z centrów turystycznych w kraju, jego medina podobnie jak wiele innych w Maroko nazwano światowym dziedzictwem i wpisano na listę UNESCO. Do dziś jest również głównym ośrodkiem religijnym kraju...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz