W Rates zregenerowaliśmy siły i po dwóch dniach odpoczynku na portugalskiej wsi ruszyliśmy przed siebie. Co najważniejsze - bogatsi o mapę, którą dostaliśmy od właścicielki schroniska. Kierowaliśmy się w stronę Porto, ale żadną konkretną trasą. Tego dnia nastał czas w naszej podróży gdy zaczęliśmy spotykać prawdziwie dziwnych ludzi, dostawać dziwne rady i propozycje, a i jedno z naszych marzeń się spełniło...
A było to tak...
Zaczęło się od mężczyzny, który nas podwoził i z niewiadomych przyczyn zaprosił na kawę. To była pracująca niedziela w Portugalii, a kawa ta nie miała żadnego związku z kawiarnią. Zostaliśmy wprowadzeni wejściem pracowniczym do wielkiego sklepu meblowego, usadzeni w fotelach jak wielcy panowie i kolejno przedstawiani całemu personelowi. Szef wybitnie się nami zainteresował i przez kolejną godzinę prowadził z nami konwersację na temat podróży. Dostaliśmy obiecaną kawę - tycie espresso. Ale jeszcze nic nigdy nie dało nam takiego kopa. Kawa była tak skondensowana, że zadziałała jak dziesięć kaw wypitych jedna po drugiej.
Potem wszyscy uparli się aby odwieźć nas na wylotówkę. Mimo, że odległość ta nie była większa od pół kilometra. Jednak odmówienie czegoś Portugalczykom jest podobnie trudne jak odmówienie swojej babci jedzenia, a może nawet jest niemożliwe? Dostaliśmy też dwie butelki wody mineralnej.