poniedziałek, 2 grudnia 2013

Kraj Basków

Obraliśmy kierunek upragnionej Hiszpanii, zapominając przy tym o istnieniu Kraju Basków. Z naszej dotychczasowej wiedzy wynikało jednoznacznie, że jest to odrębna część Hiszpanii. Na chłopski rozum coś jak niezależne województwo. W przypadku Hiszpanii trzy prowincje połączone w jedno, posiadające swój odrębny język jednak podlegające pod prawo hiszpańskie. "Kraj" położony w północnej Hiszpanii dokładnie nad Zatoką Biskajską. I właściwie to wszystko co wiedzieliśmy. Uznaliśmy, że to coś jak nasze Kaszuby. Ku naszemu zdziwieniu o Basque usłyszeliśmy jeszcze we Francji. Co prawda większość terytorium tego specyficznego kraju leży na terenie Hiszpanii, ale fragment jest we Francji. Ludzie, którzy nam o tym opowiadali uznali, że pomiędzy granicą francuską, a hiszpańską w miejscu gdzie chcemy ją przekroczyć czyli dokładnie tak jak leży Irun granica jako taka wcale nie istnieje bo zarówno część po stronie jednego kraju jak i drugiego jest tak zwanym Basque Country więc jest czymś wspólnym. Albo jeszcze inaczej. Ten fragment nie jest ani hiszpański ani francuski. To po prostu Basque. Nie ma to nic wspólnego z prawem, jednak ludzie mieszkający tam są o tym przekonani bardziej niż o tym, że niebo jest niebieskie.


Kwitnie tam wielki lokalny patriotyzm. Ludzie kochają miejsce, z którego pochodzą. Uznają je za piękne, wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju. Przy domach powywieszane są flagi ich kraju tak jak u nas podczas Święta Niepodległości, jednak tam zdejmuje się je tylko wtedy kiedy trzeba je wyprać i zawiesza się z powrotem. Ludzie tam przywiązują także wielką uwagę do tradycji i rzeczy charakteryzujących ich skrawek ziemi. Na przykład w Kraju Basków uprawiany jest sport, który nazywają "Pelota" co oznacza po prostu "malutka piłka". Nie znam się na sportach, jednak z tego co nam opowiadano do owej gry potrzebne jest specyficzne duże boisko otoczone jedną bądź dwiema (tu mogę się mylić - bazuję na swojej pamięci) bardzo wysokimi betonowymi ścianami. Rozgrywka może toczyć się indywidualnie, we dwie lub więcej osób. Jednak faktem jest, że takich boisk po drodze mijaliśmy naprawdę sporo więc najwyraźniej ludzie naprawdę uprawiają ten rodzaj sportu i nie jest to tylko ciekawostka dla turystów. 

O tym wszystkim opowiedziała nam para, która zgarnęła nas jakieś 60 km od "nieistniejącej" granicy i miała nas przewieźć jedynie 10km, ale po chwili rozmowy usłyszeliśmy jedynie:

- Wy dziś macie szczęście, a my dobry dzień. Więc zawieziemy was do Hiszpanii.

Malwa kontynuowała opowieść:
- Zarówno w Hiszpanii jak i tutaj we Francji na terenie Basque jeśli nazwiecie kogoś Hiszpanem czy
Francuzem ta osoba może się nawet obrazić, albo w tym lepszym przypadku ostro poprawić. Nam tak naprawdę jest wszystko jedno czy to Francja Czy Basque, ale uwierzcie mi, że ludzie stąd mają na tym punkcie hopla. Ale nie pakując się w żadne zachwalenie, muszę przyznać, że lubię krajobraz miejsca, z którego pochodzę. Spójrzcie na góry! Na niektórych mimo tego, że nie są wysokie nie ma wcale drzew i wyglądają jak ogromne obrośnięte trawą kopce. Sami musicie przyznać, że to jedno z tych miejsc, które można nazwać rajem na ziemi. 

Po dojechaniu na miejsce ni z gruszki ni z pietruszki usłyszeliśmy, że w razie jakichkolwiek problemów mamy się do nich odezwać i będąc kiedyś jeszcze w tej okolicy możemy liczyć na nocleg i pomoc jakiejkolwiek byśmy potrzebowali. Dostajemy kartkę z imionami, adresem i numerami  telefonów. Dziękujemy i proponujemy zrobienie sobie wspólnego zdjęcia z czym nie ma najmniejszego problemu.

Radość ze stania obok tabliczki informującej nas o tym, że jedynie krok dzieli nas od wymarzonej Hiszpanii była ogromna. Robimy kilka pamiątkowych zdjęć i... mało to wzniosłe, ale idziemy sprawdzić czy chociaż tutaj są normalne ceny tytoniu. Na szczęście tak.
Kolejnym krokiem jest telefon do rodziców. Każde z nas odczuwa egoistyczną potrzebę pochwalenia się po prostu. Zabieramy kilka kartonów obok, których siedzieliśmy i idziemy sprawdzić jak tutaj działa autostop. No i że "najlepszym" miejscem do łapania dla nas akurat w tamtej chwili okazała się być stacja benzynowa w środku miasta to przyznam, że nasze uczucia co do szybkiego stopa były bardzo mieszane. Stałam i łapałam, a Adaś chodził i pytał ludzi na stacji. Nie pamiętam, któremu z nas się w końcu udało, ale zabrał nas przemiły starszy pan, który również podrzucił nas kilka kilometrów dalej niż sam jechał - do Zumai.
Dogadanie się co prawda nie szło najlepiej bo ani kierowca nie mówił po angielsku ani my po hiszpańsku oprócz kilku pojedynczych słów wyrwanych z kontekstu. Język migowy jednak znowu zdołał opanować sytuacje.

Jednak Hiszpania nie przywitała nas po Hiszpańsku. Góry były tak zamglone, że od połowy już nie były
widoczne, linia oceanu zlewała się z kolorem nieba, wiało tak mocno, że z trudem utrzymywaliśmy się na nogach, zaczynało padać i naprawdę było zimno. Najpierw chcieliśmy szukać hostelu, ale ceny szybko nas sprowadziły na ziemię i nam się odechciało. Jednak ktoś wspomniał o skromnym hoteliku w górach - Santa Klara - który naprawdę nie jest drogi, a atmosfera w nim jest bardzo przyjemna. I tak nie mieliśmy lepszego pomysłu więc zaczęliśmy iść wskazaną drogą. 


Góry...góry...GÓRY!
 Podejście co prawda asfaltowe, ale bardzo długie i wciąż pod sporym kątem. A my jak te sieroty z kilkunastu-kilogramowymi plecakami w takiej zawiei, że klękajcie narody. Minęła prawie godzina zanim dotarliśmy pod Santa Klara. Zostałam z plecakami, a Adaś wszedł jeszcze trochę wyżej wypytać o miejsca, ceny, możliwość choćby wzięcia prysznica i rozbicia się namiotem za niewielkie pieniądze. Schronisko jak się okazało prowadziły trzy niepełnoletnie dziewczynki. Nie były w stanie nam pomóc, ale powiedziały, że pół godziny drogi z tego miejsca w górach jest kawałek pola gdzie są toalety, bieżąca woda, kilka ławek i stolików i ludzie czasami tam się rozbijają. To jest darmowe, jest na dziko więc i nielegalne, ale nikt nie powinien nam z tego tytułu robić problemów.




Jak nas pokierowały tak resztkami sił poszliśmy. Po trochę ponad pół godzinie byliśmy na miejscu. Pośrodku niczego. Dookoła krowy, byki, owce, kucyki... trochę pól, trochę gór i trochę widoku na ocean. Zjedliśmy bułki z pasztetem i zaczęliśmy się zastanawiać co robić. Bieżąca woda była więc prysznic jakby nie patrzeć też bo mieliśmy swój przenośny, co prawda woda zimna, ale to żaden problem w porównaniu z wiatrem. Ale cóż. Polak potrafi. Zrobiliśmy sobie kabinę prysznicową.  Toalety, które tam były, były w takich właśnie osłoniętych troszkę kabinach więc przerzuciliśmy nasz prysznic przez drwi, a sznurek przywiązaliśmy do filaru. Co prawda zmarliśmy jak nie wiem co, ale trochę mniej wiało i ... przestaliśmy śmierdzieć. Rozbiliśmy namiot w lekkim dołku więc też osłaniał nas odrobinę od wiatru. Jeszcze chwilę pokręciliśmy się po pustkowiu i poszliśmy spać... w ciszy tak pięknej i wielkiej jakiej nigdy nigdzie nie słyszałam...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz