wtorek, 10 grudnia 2013

Pech i szczęście w Hiszpanii

Obudziliśmy i przyszedł czas na to aby w końcu zorientować się gdzie my tak właściwie jesteśmy. Zapytaliśmy więc o nazwę miejscowości i dowiedzieliśmy się, że jesteśmy w Ribadeo.Większości ludzi, którzy byli w tym miejscu wieczorem poprzedniego dnia już nie było, a to dlatego, że pozwoliliśmy sobie spać nieprzyzwoicie długo i wstaliśmy aż o godzinie ósmej. Chcieliśmy dotrzeć do La Corunii, najlepiej jeszcze tego samego dnia i wcale nie wydawało nam się to trudne bo mieliśmy do pokonania niewiele ponad 150 km. Cel wydawał nam się niezwykle interesujący ponieważ w tym mieście znajduje się jedna z rzeczy wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO, a mianowicie - Wieża Herkulesa. Jest to jedyna zachowana latarnia morska, która została wybudowana przez Rzymian i w dodatku mimo swojego wieku ciągle jest w użytku! Jedna z legend, które jej dotyczą mówi o tym, że to właśnie do miejsca, w którym stoi przybył Herkules po pokonaniu króla Tartessos - Geriona aby złożyć jego szczątki i wydał rozkaz wybudowania w tym miejscu wieży. Wieża Herkulesa mierzy sobie bez mała 70 metrów oraz została wzniesiona w II wieku więc jest czymś niesamowicie starym i wartym zobaczenia, a więc postanowiliśmy zatrzymać się tam choćby na chwile.



A więc obraliśmy cel, spakowaliśmy karimaty i śpiwory i ruszyliśmy przed siebie. Miasteczko nie było duże jednak wydostanie się z niego sprawiło nam odrobinę kłopotów. Wylot z miasta był bardzo poplątany. Stara droga do La Corunii przeplatała się z autostradą, a jeszcze inną mniejszą drogą jeździło tyle samochodów co kot napłakał. Cudem zabrała nas Hiszpanka imieniem Esmeralda jadąca na wakacje. Co prawda nasza droga z nią nie przekroczyła dwudziestu kilometrów, ale dzięki niej wydostaliśmy się na zwyczajną krajówkę. Wysiedliśmy z auta, podziękowaliśmy i poszliśmy w kierunku, w którym chcieliśmy jechać. Postaliśmy chwile i... nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom! Zaraz obok nas, kawałek za linią rowu rosło drzewo cytrynowe. Coś takiego dane było nam jedynie zobaczyć jedynie na zdjęciach, może się Wam to wydawać "niczym takim", ale wierzcie mi, że zrywanie własnoręcznie cytryn bezpośrednio z drzewa jest niesamowitym przeżyciem. Wcisnęliśmy sok z owoców do wody żeby zrobić sobie lemoniadę i naprawdę - smak jest tak dobry, że nie da się go porównać z niczym!

Pozachwycaliśmy się darami natury i zaraz po tym zatrzymał się kierowca ciężarówki który podrzucił nas do miasta dalej, potem kolejny kierowca i kolejny...
I w taki sposób trafiliśmy do Vilalba. Stopowanie szło tego dnia troszkę opornie, ale nam to nie przeszkadzało, pogodziliśmy się już z tym, że tego dnia nie zobaczymy Wieży Herkulesa i kierując się zdrowym rozsądkiem poszliśmy na zakupy. I niestety poszliśmy do supermarketu Gadis. Może to przypadek, a może nie, ale jedzenie, które w nim kupiliśmy było nieświeże do bólu. Promocyjna sałatka z tuńczyka i chyba zeszłoroczne bułki okazały się być zabójstwem dla mojego żołądka. Na domiar złego ratować sytuacje chciałam sokiem pomidorowym produkowanym specjalnie dla sieci Gadis, który również był w promocji i pogorszył sprawę jeszcze bardziej bo zwyczajnie nie nadawał się do wypicia. Efektem zjedzenia "gadisowego" obiadu było moje zawiśnięcie nad toaletą przez najbliższe dwie godziny. Serio - może to był nasz pech i zwyczajny przypadek, ale ja myślałam, że zwymiotuję swój własny żołądek. Co gorsza po zwróceniu wszystkiego co zjadłam przez ostatnie kilka dni zatrucie nie ustało i mój organizm zaczął wyrzucać z siebie wszystko, nawet to czego w sobie nie miał. Adaś po czterdziestu minutach zaczął się porządnie martwić. No tak! W końcu od prawie godziny nie wyszłam z toalety! Puka więc do mnie i pyta czy wszystko w porządku, staram się mu odpowiedzieć, ale jestem już tak zmęczona, że zamiast "Tak, jest coraz lepiej." wychodzi mi jedynie "tttat, cosaz lebieiii....". Toaleta jest damska więc po chwili słyszę drobną awanturę. Jakaś kobieta wykrzykuje do Adasia coś po hiszpańsku i wrzeszczy pewnie, że jest jakimś zboczeńcem bo jest w damskiej, on jej próbuje wytłumaczyć o co chodzi, ale ona nie zna angielskiego więc
Adaś tylko pogarsza swoją sytuacje...
Chcę się podnieść, ale przy każdej próbie upadam. Jedyne co robię to huk i nic więcej! W końcu! Wstaję udaje mi się i wychodzę z kabiny! Ale nie! Po prostu zasnęłam oparta o ścianę ze zmęczenia i obudził mnie kolejny odruch wymiotny. Problem polega na tym, że z jednego kibelka zrobiły się już trzy i zaczęło mi się wydawać, że pomieszczenie też powiększyło się trzykrotnie. "O MÓJ BOŻE JEŚLI JA MAM TERAZ UMRZEĆ TO PRZYNAJMNIEJ NIE NAD KIBLEM BŁAGAM!" Tym razem naprawdę się podnoszę i otwieram drzwi. Mdleje od razu po ich otworzeniu. Adaś przybiega. Bierze mnie na ręce i kolejno wynosi mnie, a potem plecaki. Leże pod tym cholernym sklepem i po dłuższej chwili odzyskuję świadomość. Adaś zaczyna pytać mnie czy wszystko wraca do normy, ale ja kompletnie nie mogę się na niczym skupić. Wszystko co widzę wydaję mi się być kilkakrotne, znów mi niedobrze i ogólnie czuję się gorzej niż podczas zatrucia alkoholowego bo wtedy to przynajmniej wiadomo o co chodzi! Pewnie chciałam mu coś odpowiedzieć, ale...zemdlałam. Leżałam tak dłuższą chwilę i gdy się ocknęłam faktycznie fizycznie poczułam się lepiej, ale za to jeśli chodzi o zdrowie psychiczne to przez moment byłam święcie przekonana, że ześwirowałam do reszty! Nade mną stała kilkuosobowa banda starych Hiszpanów i po hiszpańsku debatowała na temat tego co ze mną zrobić. A przynajmniej takie miałam wrażenie wychwytując co dziesiąte słowo.

Adaś stał z boku i trzymał się za głowę. Poprosiłam ostatnimi siłami żeby podszedł i pomógł mi wstać. I niestety spotkałam się z odmową. Dlaczego? Dlatego, że dziadkowie widząc mnie w takim, a nie innym stanie - nieprzytomną i bladą, od czasu do czasu lekko charczącą i zdenerwowanego sytuacją Adasia w pobliżu, uznali, że zrobił mi on na pewno jakąś krzywdę, a dogadanie się znów graniczyło z cudem nie znając hiszpańskiego więc wytłumaczyć się nic, a nic nie dało. Jednak gdy po chwili poczułam się odrobinę lepiej sama wstałam i chyba samymi gestami wyjaśniłam, że wszystko to co się stało było za sprawą zatrucia pokarmowego. Pokiwali głową na znak zrozumienia, a ja chciałam zwyczajnie uciec zanim zdecydują się odwieźć mnie do szpitala. Znów nie wszystko poszło po mojej myśli i zostaliśmy zmuszeni niemalże do pojechania z nimi na pobliski camping, na który z resztą nie było nas stać. Łamaną angielszczyzną zostało nam wyjaśnione, że mają nas za szaleńców skoro aż tutaj przyjechaliśmy autostopem i pod żadnym względem nie możemy dziś jechać dalej skoro jestem chora. Mimo naszych sprzeciwów zapakowali nas do samochodu i odprowadzili do recepcji campingu. Z grzeczności już zapytaliśmy o ceny, ale jak już mówiłam tego dnia nie planowaliśmy płatnego noclegu. Starsze małżeństwo zadowolone ze swojego czynu uśmiechnęło się i zasugerowało swoją postawą, że tam zostajemy, my natomiast rozłożyliśmy ręce i uparcie mówiliśmy, że musimy jechać dalej. Po kilku próbach przekonania nas NA SZCZĘŚCIE zrezygnowali i zapytali czy mogą nam jeszcze pomóc w jakiś sposób. Poprosiliśmy jedynie o to żeby odwieźli nas na koniec miasteczka w kierunku Ferrol. I z ciężkim sercem odstawili nas tam (nie z ciężkim z niechęci, a po prostu dlatego, że uważali, że nie powinnam jechać nigdzie w takim stanie).

Było już późno i powoli zaczęło robić się ciemnawo. Ja mimo tego, że czułam się lepiej niż godzinę wcześniej to wciąż tragicznie. Byłam głodna, ale na myśl o jedzeniu robiło mi się nie dobrze. Byłam osłabiona i kręciło mi się w głowie. Wtedy to wygłosiłam osąd, że na pewno się stąd nie wydostaniemy i powoli zaczęłam rozglądać się nad miejscem do rozbicia namiotu. Każde mijające nas auto tylko utwierdzało mnie w przekonaniu o naszej patowej sytuacji i negowałam bez przerwy Adasia i jego próby złapania czegoś. Przez pół godziny powtarzałam w kółko, że jest ciemno i nikt się nie zatrzyma, a Adaś wytrwale powtarzał, że przesadzam i robił swoje. I miał racje - ja przesadzałam, a on złapał stopa.

Miriam była Hiszpanką, a Alfredo pochodził z Argentyny. Od dwóch tygodni jeździli samochodem po
Hiszpanii, traktując swoje auto jak własny dom. Sami byli z Madrytu, ale zdążyli już objechać kraj dookoła. Spali na przydrożnych parkingach dla camperów, podobnie jak my korzystali z pryszniców na plażach i stacjach benzynowych, w jedzenie zaopatrywali się w najtańszych sieciach supermarketów. W celach leczenia mojego żołądka gdy zobaczyli, że nie czuję się najlepiej dostałam piwo. Cóż... Sposób może wydawać się dziwny, ale pomogło. Jechali w tym samym kierunku co my, ale odbijali w stronę wybrzeża żeby znaleźć parking na dzisiejszą noc. Tak naprawdę potrzebowaliśmy tego samego więc rozpoczęliśmy poszukiwania wspólnie umawiając
Tak, z tego ogniska można się śmiać!
się, że rozbijemy się nieopodal ich samochodu. Miejsce się znalazło. Niedaleko plaży, za miasteczkiem, którego nazwy nie pamiętam. Rozstawiliśmy się pod wierzbą, na którą potem weszła Miriam twierdząc, że uwielbia chodzić po drzewach. Nie daleko naszego "pola namiotowego" znaleźliśmy malutką jaskinie, która bardzo nas zachwyciła - przynajmniej do chwili, w której okazała się być toaletą. 
Zrobiliśmy niewielkie ognisko i przygotowaliśmy sobie kolacje. Parówki znad ogniska są naprawdę dobre! A potem zasnęliśmy sami nie wiedząc kiedy....

A o tym jak dojechaliśmy pod Wieże Herkulesa i dotarliśmy na Koniec Świata wraz z Miriam i Alfredo następnym razem.


1 komentarz: