Po nieszczęsnej historii z namiotem, a raczej jego brakiem zrezygnowaliśmy, przynajmniej na jakiś czas, z nocowania na plażach i tym podobnych. Dobry los chciał, że kilka dni naszej podróży ciągle ze sobą łączyło łaskawą drogę (niewielkie problemy z transportem), plaże co równało się możliwości wzięcia prysznica i kilka jezior dookoła co gwarantowało nam bezpieczny i suchy nocleg. Włóczyliśmy się więc od małego nadbrzeżnego miasteczka do jeszcze mniejszego po kilkanaście kilometrów dziennie bez większego powodu i celu. Opisywanie spania nad jeziorami czy kilku prób kąpieli w oceanie uważam za zbędne, wspomnę jedynie, że tego drugiego nie bardzo polecam bo grozi to porządnym zmarznięciem i co gorsza, byciem zmiecionym przez fale, a zarycie zębami o brzeg nie należy do najprzyjemniejszych rzeczy na świecie. Choć było zabawne. Co do miasteczek ciągnących się wzdłuż wybrzeża... Ogólnie rzecz biorąc w 8 na 10 przypadków są to oazy turystyczne pełne drogich hoteli, eleganckich restauracji czy sklepów z całymi tonami pierdół. Ale temu akurat nie ma się co dziwić - przecież to samo zjawisko możemy obserwować nad naszym polskim morzem, gdzie tylko brak sezonu orzeźwia to miejsce, ale to jedynie nasze zdanie. Jeśli jesteś osobą, której zależy na wypoczynku w ładnym miejscu, na strzeżonej i zadbanej plaży popijając drinki oraz masz oczywiście naprawdę gruby portfel to wybrzeże Francji jest dla ciebie idealne. Jednak to zdecydowanie nie była nasza bajka. I właściwie nie było by kompletnie o czym pisać gdyby na drodze nie stanął nam Steve. A było to tak...
Francuskie ceny wykańczały nas same w sobie, a jakby tego było mało wpakowaliśmy się w miejsce gdzie ceny były jeszcze wyższe - cóż... miasteczko turystyczne. Byliśmy tak głodni, że jestem przekonana, że gdybyśmy spali obudziłoby nas burczenie własnych brzuchów. Ale niestety - marketów nie widać, a na restauracje nas nie stać. Jak powszechnie wiadomo jak Polak głodny to zły więc chodziliśmy w poszukiwaniu choćby piekarni nabuzowani tak, że ludzie ustępowali nam miejsca na chodnikach. Wydawało mi się, że na górce zauważyłam supermarket, weszliśmy więc po
schodach, sklepu nie było, ale za to usłyszeliśmy za placami:- Wy szukacie taniego campingu, prawda? Jest tu taki jeden...
- Nie. Szukamy taniego jedzenia!
- Hmm... Chyba mogę wam pomóc. Mieszkam tutaj niedaleko nad barem szybkiej obsługi. - powiedział po czym zaczął nam naprawdę szczegółowo objaśniać drogę do tego miejsca - Pójdziecie tam, bar ogólnie nie jest drogi, ale pójdzie tam i powołajcie się na mnie, nazywam się Steve Anderson. Nie gwarantuję, ale prawdopodobnie dostaniecie sporą zniżkę, albo całkiem za darmo.
- Dziękujemy, ale dlaczego? Przecież widzisz nas pierszy raz w życiu.- W barze powinno być jeszcze dwóch Amerykanów, powołajcie się na mnie to powinno być dobrze. Jestem podróżnikiem...
Powiedzieliśmy tylko, że my również, choć do tej pory nie mam pojęcia dlaczego to powiedział.
Podziękowaliśmy raz jeszcze i poszliśmy faktycznie, totalnie zmieszani, szukać baru, o którym mówił. Nie mieliśmy z tym żadnego problemu. Szczerze mówiąc cała sytuacja nas tak zaskoczyła, że stanęliśmy przed wejściem nie mając pojęcia co powiedzieć kolesiowi za barem. No przecież to wszystko to jak jakiś... "amerykański sen"? (Steve był Amerykaninem) No, ale zdecydowaliśmy się jednak wejść i ze ściśniętym gardłem wyjąkać to co do powiedzenia mieliśmy. Ku naszemu zdziwieniu - faktycznie - przy zamówieniu dwóch potężnych kebabów dostaliśmy naprawdę potężną zniżkę. Podziękowaliśmy, zaczęliśmy jeść i do tej pory nie wiem czy to jedzenie było tak pyszne czy to ja byłam tak cholernie głodna. Myśleliśmy, że to koniec bo i tak cała sytuacja graniczyła z cudem, aż tu nagle zostaje zawołana do baru i dostaje: 4 croissanty, dwie potężne porcje frytek z sosem i coś tam jeszcze. I naprawdę jak na ogół gęba mi się nie zamyka tak w tym momencie stanęłam jak wryta i nie miałam pojęcia co powiedzieć. Poza "dziękuję" oczywiście.
Ludzie mają tendencje do zauważania cudów tylko tam gdzie dzieje się coś ponad ludzkie wyobrażenia. Cud jest wtedy kiedy ktoś powstaje z martwych (choć ja tam się zombie boje ;p), wtedy kiedy morze się rozstępuję albo, nie wiem, jak ziemia zmieni kolor na fioletowy. Jednym słowem potrzebujemy czegoś nienaturalnego czy niezwykłego żeby obarczyć to mianem cudu. Ja uważam inaczej. Cudem jest to, że każdy z nas rano się obudził. To, że nie brakuje mu jedzenia na śniadanie. Cudem jest to, że jak Ci upadnie kilka groszy w supermarkecie na podłogę kiedy cały jesteś obładowany zakupami znajdzie się ktoś kto Ci je podniesie czy to, że jak w tej chwili odwrócę się i spojrzę za okno to niebo ma kolor niebieski i świeci słońce. Dla nas cudem było to, że z niewiadomych przyczyn na naszej drodze pojawił się Anderson. Nie wiem dlaczego, ale wiem, że dzięki niemu nie byliśmy głodni tego dnia.
W kolejnym tekście o tym jak trafiliśmy do Hiszpanii, a bardziej konkretnie do Kraju Basków. Dziwnego i pięknego miejsca na Ziemi chociaż ku naszemu zdziwieniu zimnego i deszczowego. I wietrznego. Przynajmniej nas tak właśnie przywitała Hiszpania ;)
och tymi cudami poruszyłaś moje serduszko i moją zbłąkaną duszyczkie ines cudnisiu :D / ewincjusz :D
OdpowiedzUsuńEwiczko, ja zawsze poruszam Twe serduszko do głębi ;)
Usuń