niedziela, 31 sierpnia 2014

Droga przez Węgry!

Z uwagi na to, że przez dłuższy czas nie mieliśmy mapy Węgier doszło do drobnej pomyłki. Ubzdurało nam
się, że mamy jechać do Miszkolc, a następnie do Koszyc. Wszystko po to by dobrzeć rzecz jasna na Ukrainę... Do Miszkolc dojechaliśmy bez większych problemów. Tak coś przegryźliśmy i ruszyliśmy dalej. Niewyobrażalnych rozmiarów było nasze zdziwienie kiedy znaki drogowe poinformowały nas, że Koszyce położone są na terenie Słowacji, a nie Ukrainy!

Skąd ten paskudny błąd? Po prostu gdy nie mieliśmy mapy nasza pamięć wydawała się niezawodna, a gdy już ją dostaliśmy nie sprawdziliśmy czy aby na pewno się nie mylimy. Tak, wiemy - to nie wybaczalna pomyłka, ale sami powiedzcie... Czy coś by się zmieniło gdybym to przemilczała?

Tak więc siedzieliśmy na stacji benzynowej w Miszkolc i czekaliśmy na cud. Zapadała noc, a my musieliśmy się dostać gdzieś w okolice Nyiregyhaza żeby rano ruszyć w kierunku Czopu - przejścia granicznego Węgry-Ukraina. Było to prawie niemożliwe dlatego, że trzeba było się sporo cofnąć. A z uwagi na porę dnia nie sądziliśmy, że ktoś jeszcze będzie się wybierał w tamtą stronę.

Ludzie na stacji nas zbywali. Albo ignorowali albo nie jechali w tym kierunku. Siedzieliśmy na krawężniku przez stacją i co rusz podejmowaliśmy próby wydostania się stamtąd. I wtedy stało się najgorsze.

sobota, 30 sierpnia 2014

Takie właśnie są Węgry!

Poranek był równie ponury jak noc w miejscu, które wydawało się nam być lekko przerażające. Mgła
otoczyła nas z każdej strony. Była tak gęsta, że widoczność ograniczała się do jednego metra. Nie było zimno, za to było tak wilgotno, że założone na siebie ubrania po chwili stawały się mokre. Wygrzebaliśmy się z namiotu. Usiedliśmy na pniaku przed nim i opaliliśmy papierosy. Wszystko w totalnej ciszy. Oboje spoglądaliśmy na przekopany prostokątny fragment ziemi. Nie, nie chcieliśmy wiedzieć, ale nasza podświadomość sama sugerowała nam rzeczy takie, że strach się bać.

Po chwili w polną drogę, na której obozowaliśmy wjeżdża samochód. Niby nic dziwnego. Przecież nie tylko my mamy prawo i słuszność by tam przebywać, ale i tak gapimy się w jego stronę jakby był przynajmniej bardzo dziwnym eksponatem muzealnym. I działa to na dodatek również w drugą stronę - kierowca również wybałusza oczy w naszym kierunku tak jakbyśmy byli przybyszami z innej planety.

czwartek, 28 sierpnia 2014

Opowieści z Krypty

Przez Budapeszt, do którego w końcu udało nam się dojechać, przelecieliśmy jak wicher. Nie zdążyliśmy
nawet wyciągnąć aparatu. Spowodowane było to tym, że dostaliśmy niepohamowanego ataku głodu. Jako, że kierowca, który przywiózł nas do stolicy wysadził nas na samym jej początku. Mieliśmy wtedy dwa priorytety:

- Jak najszybciej wydostać się za miasto.
- Zjeść coś jak najtaniej i jak najszybciej.

To drugie nie stanowiło prawie żadnego kłopotu. Pizza na Węgrzech jest, tak jak prawie wszędzie z resztą, bardzo ekonomicznym i zazwyczaj niedrogim jedzeniem. I trzeba im przyznać, że robią ją przepyszną.

wtorek, 26 sierpnia 2014

Polak, Węgier - dwa bratanki!

To w zasadzie całkiem dziwaczne uczucie kiedy kupując w sklepie dwa piwa pozostawia się po sobie ślad
w postaci pięciuset jednostek pieniężnych. Pięćset złotych dla niektórych Polaków to niemalże połowa wypłaty, a 500 forintów na Węgrzech to jedynie dwa średniej klasy piwa. W przeliczeniu jest to około sześciu złotych... Przeliczanie nie należy więc do rzeczy, które łatwo jest przyswoić Ines. Bo gdzie 500, a gdzie 6?!

Przyznaję się, że kupienie czegokolwiek na
Węgrzech było dla mnie drogą przez mękę. Nie mogłam się połapać. Złościłam się na to, że nie rozumiem, albo na to, że to nie logiczne. W Polsce też kiedyś mieliśmy tak - nie do końca wiem jak to nazwać - dużą (?) walutę... Ja tego jednak nie pamiętam, a słowo "forint" wywołuje u mnie dreszcze...

Gulasz Węgierski

Magyarorszag. Hungary. Węgry. Madziarzy... Zapewne istnieje jeszcze kilka języków, które wywracają węgierską nazwę Węgier do góry nogami. Nie ma się jednak co dziwić – zanim nauczyłam się poprawnie wymawiać „Magyarorszag” minęło trochę czasu.

Dlaczego? Bo węgierski to istny łamacz języka. Praktycznie w każdym kraju, który odwiedziliśmy byliśmy w stanie bez większych problemów nauczyć się kilku podstawowych zwrotów.  Na Węgrzech ledwie udało nam się nauczyć jak się mówi „dziękuję”, a i to mówiliśmy często tak bardzo niepoprawnie, że nas nie rozumiano.

Korzenie języka były tematem dość mglistym. Snuto domysły jakoby węgierski miał być odłamem języka tureckiego, aby w reszcie uznać jego pokrewieństwo z językiem fińskim. Nie były to jednak jedyne wariacje na jego temat. Utożsamiano go również z włoskimi Etruskami, identyfikowano z Sumerami żyjącymi na terenach starożytnej Mezopotamii. Łączono go również z językiem ormiańskim i dziesiątkami innych, najróżniejszych języków. Pojawiła się również teoria, która głosiła, że węgierski wywodzi się z japońskiego. Jak sami już zapewne zdążyliście zauważyć  - ciężki to temat i dosyć rozległy.

niedziela, 24 sierpnia 2014

Węgry po raz pierwszy!

To była już nasza druga wizyta w stolicy Austrii. Jednak zarówno poprzednim razem, jak i tym podczas powrotu z Maroko... nie znaleźliśmy dla niej czasu. Właściwie to nie znaleźliśmy pieniędzy na zostanie dłużej. Nie czule więc zorientowaliśmy się w jakiej części miasta jesteśmy i gdzie powinniśmy się kierować , a następnie opuściliśmy hostel i ruszyliśmy przed siebie.

No chyba mi nie uwierzyliście? Oczywiście, że pominęłam poranną wyżerkę! W cenie pokoju było śniadanie. Z uwagi, że wszyscy hostelowicze byli pod ciągłą obserwacją, która jak mniemam, miała zapobiec wynoszeniu jadła poza stołówkę, musieliśmy najeść się na miejscu.

I tu znów popełniliśmy podstawowy błąd podróżnika. Na ogół wiemy, że nie ma możliwości aby najeść się na zapas, ale kiedy jesteśmy głodni, a przed nami stoi otworem szwedzki stół... jakoś zupełnie zapominamy o tym co niemożliwe. 

piątek, 22 sierpnia 2014

Czym prędzej do Wiednia!

Stopowanie szło nam naprawdę całkiem nieźle. Postanowiliśmy spróbować dojechać jeszcze tego samego
dnia do Wiednia.  Rok wcześniej już jechaliśmy tą trasą więc nawet nie musieliśmy patrzeć na mapę by znać swój kierunek. Różnica była jedynie taka, że rok wstecz unikaliśmy autostrad w Austrii jak ognia piekielnego, a za drugim razem wręcz przeciwnie. Autostrada wiodąca do austriackiej stolicy była niemalże gwarancją dotarcia do niej jeszcze tego samego dnia.

Spieszyliśmy się bardzo. Prawie biegliśmy na wylot...kiedy nagle... poczuliśmy woń kurczaka z rożna!

Głodni jak wilki weszliśmy do baru. Ślina prawie kapała na podłogę z naszych rozdziawionych gęb.  Nie jedliśmy nic konkretnego od dłuższego czasu. Zdrowe zachodnioeuropejskie żarcie znacznie nas odchudziło, więc ten kurczak wyglądał i pachniał o sto razy apetyczniej niż robiłby to w normalnych warunkach.

środa, 20 sierpnia 2014

Słowenia czyli Piękna Jesień

Rozkładamy śpiwory w jednym z pomieszczeń na budowie. Wcześniej odrobinę zamiatamy podłogę wierząc w to, że uchroni nas to od wszechobecnego wapna, pyłów i kurzu. Na dworze jest zimno, a w pomieszczeniu zamiast okna jest mocno przymocowana folia. Całą noc więc dręczył nas zimny wiatr, który wdzierał się wszystkimi możliwymi szparami do środka.

Nad ranem jeden z robotników przyszedł nas obudzić. Zebraliśmy swoje rzeczy i wyszliśmy na zewnątrz. Padało o wiele mniej niż na początku ulewy, ale wciąż padało. I nie był to rodzaj drobnego deszczu, pieszczotliwie zwanego kapuśniaczkiem.

Pożegnaliśmy się z ekipą i podziękowaliśmy za pomoc. Ruszyliśmy przed siebie. Było przed szóstą rano. Na dworze było ciemno jak w czterech literach. A pierwsze promienie słońca pojawić zamierzały się dopiero przed ósmą. Podjęliśmy próby łapania stopa, ale ciemnica nam nie sprzyjała, a deszcz de-motywował. Postanowiliśmy przeczekać do poranka w budce od przystanku autobusowego.

Słoweńska Burza

Wydostanie się z Wenecji jest o wiele trudniejsze niż dojechanie do niej. Do części miasta, która osadzona jest na wodzie wiedzie długi most, który okupowany jest przez samochody wiozące całe rodziny oraz busy dla turystów, którzy przylecieli tutaj na przykład.

Dla autostopowicza oznacza to tyle, że stopa nie złapie bo prawdopodobnie nie będzie miejsca. To oznacza z kolei, że będzie zmuszony zapłacić za busa, który dowiezie go do lądowej części miasta.
Kupienie biletu nie jest jednak takie proste. Aby dokonać zakupu należy spędzić co najmniej godzinę w bardzo długiej kolejce. Wszystko po to by na końcu usłyszeć, że stało się w kolejce do niewłaściwego okienka.

Spędziliśmy więc dobre trzy godziny usiłując kupić bilet. Udało nam się w końcu zrobić to za trzykrotność początkowej ceny. Na końcu okazało się, że plecaki również wymagają dodatkowych opłat. Cudem wyjeżdżamy z miasta.

Pytamy pierwszych napotkanych na drodze ludzi o to jak się kierować na wybraną przez nas miejscowość. Rzeczą jasną jest to, że tacy przypadkowi ludzie są zazwyczaj przekonani, że nasze pytanie jest równoznacznym z „Skąd odjeżdżają pociągi do ...?” – tak było również i tym razem. Od razu zostaliśmy pokierowani na dworzec. Szybko więc wyjaśniliśmy, że zupełnie nie o to nam chodzi i że poszukujemy wylotówki z miasta bo zamierzamy jechać autostopem. Wtedy ni stąd ni zowąd dostaliśmy dwa biletu upoważniające nas do przejechania 60 kilometrów. W rezultacie przejechaliśmy tym pociągiem prawie sto kilometrów udając przed konduktorką, że nie mieliśmy pojęcia, że po sześćdziesięciu powinniśmy byli wysiąść.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Wenecja czyli Piękno zadeptane przez Komercję

 Wenecja. Miejsce, które owiane jest nutą tajemnicy. Zakochani marzą by ją odwiedzić. Choć w mojej
opinii – jeśli mogę pozwolić sobie na drobną dygresję – bardziej „zakochane” aniżeli „zakochani” śnią o spacerze malutkimi uliczkami Wenecji. Mężczyźni jakoś wydają mi się bardziej racjonalni pod tym akurat względem. Większość moich męskich znajomych stara się nie wyszukiwać na siłę romantyzmu we wszystkim co ktoś kiedyś romantycznym nazwał.

Drogie Panie – nie gniewajcie się na mnie. Czyż nie mam racji? Podejdźmy do siebie z należytym dystansem i zastanówmy się co miałoby bardziej romantyczny wydźwięk:

            1. Pocałunek ukochanego na mostku znajdującym się nieopodal miejsca, w którym mieszkamy;
2. Czy raczej buziak i klepnięcie w tyłek na jednym z weneckich mostów?

No jasne, że to drugie! I prawie każda z nas tak właśnie odpowie. Nawet ja – choć uważam, że Wenecja jest mocno przereklamowana, a jej romantyzm w znacznym stopniu został – zadeptany – przez turystów z całego świata.

środa, 13 sierpnia 2014

W drodze do Wenecji!

Być może na południu Włoch uchowały się resztki typowego dla tego kraju klimatu, ale tam gdzie byliśmy my – było zimno. Dopiero w okolicach południa zaczynało się choć trochę odczuwać temperaturę promieni słonecznych. Najwięcej problemu sprawiało spanie w namiocie podczas gdy na zewnątrz bywało po kilka stopni powyżej zera.  Kiedy się śpi spada temperatura ciała i wydaje się, że jest jeszcze zimniej niż jest w rzeczywistości.

Podobno by nie zmarznąć w takich przypadkach wystarczy założyć chustkę na głowę i nie powinno się zakładać na siebie tysiąca rzeczy (swetrów, rajstop, kurtek itp.). Inna z teorii na ten temat głosi wręcz przeciwnie – im więcej ciepłych ubrań tym lepiej. Ja natomiast uważam, że nie ma żadnej reguły. Podczas tych kilku dni we Włoszech wypróbowaliśmy oba sposoby i praktycznie za każdym razem pozamarzało nam wszystko co mogło, a nasze trzęsienie się z zimna w nocy przypominało atak padaczki.

wtorek, 12 sierpnia 2014

Włoskie Migawki z Podróży

Wstajemy skoro świt. Nie słyszeliśmy kiedy Fabio wrócił do domu. On wstaje razem z nami. Mówi, że podrzuci nas na drogę, która prowadzi do Torino. Dla nas to gratka. Gdybyśmy zostali w tej głuszy moglibyśmy co najwyżej zapuścić korzenie i upodobnić się do drzew.

Fabio mówi byśmy poczęstowali się owocami z sadu. Na śniadanie zjedliśmy więc figi. Są po prostu pyszne. Te które czasami kupuje sobie w Polsce są suszone. Również są bardzo smaczne, ale nie umywają się do tych świeżych, zerwanych z drzewa. Są też dość kaloryczne, więc na prawdę nie jesteśmy głodni.

Włoch pyta o nasz namiot. Czy w nim nie marzniemy i tak dalej. Mówimy, że o tej porze roku (był to październik) noce bywają chłodne, ale największym problemem jest to, że bardzo przemaka. W prezencie dostajemy plandekę, która ma uchronić nasz dom od rosy i ewentualnego deszczu. Z resztą – bardzo się nam ona przydaje w przyszłości. Do dziś mamy ją w domu i zdarza się nam z niej korzystać.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Azjatycki nocleg we włoskich Alpach

Kiedy Fabio zaproponował nam byśmy zatrzymali się u niego byliśmy zachwyceni. Powiedział, że mieszka za miastem, w górach. Mówił o tym tak jakby miało nas to zniechęcić, ale było wręcz przeciwnie. Z każdą chwilą stawaliśmy się coraz bardziej zafascynowani. W końcu wydusił z siebie prawdę. Powiedział, że mieszka w o tyle specyficznych warunkach, że nie jest to standardowy dom, a... jurta. Gdybyśmy byli w Kirgistanie czy innym kraju na wschodzie nie dziwiłoby nas to ani trochę, ale Włochy jakoś nie bardzo kojarzą nam się z typowymi dla Azjatów domami.

Popadliśmy więc w jeszcze większy zachwyt.  Podniecona tą nietypową sytuacją od razu postanawiam pochwalić się mojej mamie. Wysyłam jej więc sms’a, a którym opisuję to jak poznaliśmy Fabio i jak bardzo nam pomógł. Wiadomość kończę w ten sposób:

- Fabio mieszka w Alpach. W Jurcie. Niedaleko Imperii.

Znam swoją matkę i wiem, że uzna, że coś pokręciłam. Oczekuję więc na odpowiedź, w której to zostanie mi wytłumaczone czym jest jurta i uzmysłowione, że pomyliłam się. Kiedy przychodzi odpowiedź odbieram ją z szelmowskim uśmiechem na twarzy.

- Czy Ty wiesz czym jest jurta? Jurta to namiot koczowników azjatyckiego stepu. Jego wierzch pokryty jest wzorzystą tkaniną, a szczyt wyposażony jest w otwór dymny. Dziś z tamtego miejsca wyglądają kominy piecyków. Jurta obciągnięta jest płótnem albo skórą, ugina się pod wpływem wiatru... Zastanów się więc coś Ty do mnie napisała!

niedziela, 10 sierpnia 2014

Sentymentalna Zguba

Wysiedliśmy w miejscu, w którym nie istniał żaden rodzaj ruchu. Do wyboru mieliśmy trzy drogi. Jedna prowadziła do miasteczka osadzonego na górze – ta opcja nie wchodziła w rachubę ponieważ z owego miasta była tylko jedna droga wyjazdowa – prowadząc  do miejsca, w którym wtedy się znajdowaliśmy. Była jeszcze droga wiodąca do wsi kilka kilometrów dalej, ale to również był ślepy zaułek. Ostatnią możliwością było iść w górę. Przeszliśmy około kilometra i usłyszeliśmy dźwięk silnika. Mieliśmy, szczęście, że się zatrzymał. Przez kolejne pół godziny jechaliśmy w górę i nie minęliśmy ani jednego domostwa, nie przejechało obok nas nas żadne auto. 

Gość zwalniał co chwilę na zakrętach i trąbił w celu sprawdzenia czy nikt nie jedzie z przodu. Droga, a właściwie dróżka była tak wąska, że dwa samochody obok siebie nie zmieściłyby się za żadne skarby. Dodatkowo była bardzo kręta. Widoczność ograniczała się do jednego metra. Wysiadamy na rozwidleniu dróg. Wciąż znajdujemy się pośrodku głuszy, ale tym razem dostrzegamy w dali jakieś miasto. Jest jakieś 6-7 kilometrów dalej, ale przynajmniej jest. To było wielkie szczęście w porównaniu z 30 kilometrami w górę nie wiodącymi do żądnej cywilizacji, które właśnie przejechaliśmy.
W końcu udaje nam się dotrzeć do miasta. Postanawiamy, że poczekam z plecakami, a Adaś zrobi obchód po mieście i rozejrzy się za jakimiś hostelami.

sobota, 9 sierpnia 2014

Włochy po raz pierwszy

Wstajemy skoro świt. Razem z nami budzi się nasz „współlokator”. Wychodzimy na wspólnego papierosa. Chwile prowadzimy rozmowę w trójkę, ale po chwili zaczynamy z Adasiem ustalać co będziemy dalej robić. Gość jednak jest bardzo uparty i nie zamierza dać się zbyt szybko zbyć. Ciągle wtrąca swoje przysłowiowe "trzy grosze" do naszego dialogu. Rezultat jest taki, że dajemy mu się całkowicie zmanipulować i tym samym odprowadzić na pociąg. Dziwnym trafem okazuje się, że on również tego dnia zamierzał jechać do Włoch. Mimo usilnego namawiania nas na jazdę na gapę postanawiamy wydać te parę euro na bilet. Choć w przyszłości okazuje się, że wcale go nie potrzebowaliśmy – na tamtym odcinku bardzo rzadko zdarzają się kontrole.

Na pociąg oczekujemy dobrą godzinę. W tym czasie nasz nowy znajomy daje upust swojej potrzebie mówienia. Z jego ust wysypują się niezliczone ilości słów. Najwidoczniej dawno nie miał z kim pogadać. Tak więc wysłuchujemy całej, bardzo dokładnej historii jego życia. Zawsze wychodziłam z założenia, że każdy człowiek to indywidualna i ciekawa historia więc nie buntuje się specjalnie i słucham go. Niestety – facet gdy dostrzega drobne zainteresowanie z naszej strony traci wszelkie granice. Przez następnych kilka godzin wysłuchujemy bogatych w szczegóły historii o mordowaniu i gwałceniu bezdomnych w Paryżu i działaniach włoskiej mafii... Oszczędzę Wam tych bzdur wyssanych z palca, które aż opływały krwią i tonęły w wyprutych z człowieka wnętrznościach.

środa, 6 sierpnia 2014

Ostatnia noc we Francji

Było zimno. Październik naprawdę dawał o sobie mocno znać. Nie twierdzę, że spanie pod namiotem byłoby niemożliwe, ale uważam, że cztery ściany były o wiele bardziej interesujące od temperatury panującej na zewnątrz. Wylegiwanie się w hotelowych łóżkach zupełnie nie wchodziło w rachubę, ale za to dworzec zdawał się być całkiem niezłym rozwiązaniem. Odszukaliśmy go. Ogrzewany wewnątrz, czysty budyneczek, który – niestety – zamykany jest o północy. Nie mniej – do północy mieliśmy jeszcze trochę czasu, zatem dalsze zastanawianie się nad tym gdzie spędzimy noc postanowiliśmy kontynuować przy kaloryferze.

Na dworze zrywa się wichura, a dzięki niej robi się jeszcze zimniej. To ostatecznie niweczy plany spania w namiocie. Jest na to za zimno, Adaś nie ma karimaty – cały stos argumentów przeciw po prostu!

Gdy przyglądamy się mapie miasta do rozmowy włącza się starsza Francuzka. Czeka na pociąg i nudzi się jej. Postanowiła zatem zagaić do nas aby ową nudę zabić. Pyta o to o czym tak intensywnie rozmawiamy. Mówimy zatem caluteńką prawdę.  Rzecz jasna zostajemy z marszu skierowani do hostelu.  Potem grono rozmówców zaczyna się powiększać. Jakiś młody mężczyzna zdradza nam, że jeśli pójdziemy bokiem torów kolejowych i zejdziemy na starą ich część to trafimy na tunel, w którym stoi stary, odkryty wagon. Twierdzi, że miejsce powinno osłonić nas od wiatru. Dopytujemy jeszcze o szczegóły i idziemy na zwiad.

wtorek, 5 sierpnia 2014

Bardzo krótki pobyt w Monte Carlo

Od razu warto zaznaczyć, że squat, w którym przyszło nam spędzić noc był niezwykle ładnie urządzony. Tych, którzy utożsamiają takie miejsca z wszechobecnym bałaganem i puszkami po piwie walającymi się po kątach – muszę rozczarować. Było czysto, schludnie i przyjemnie.

 Squattersi byli niezwykle pomysłowi w kwestii wystroju wnętrza. Nad łóżkiem, które przypadło nam wisiał wielki znak drogowy z nazwą miejscowości „La Dynamitte” – leżącej niepodal Marsylii.

Właściwie poza tym, że w grubych murach starego domu było naprawdę zimno i nie było ciepłej wody pod prysznicem – nie było na co narzekać. Zostaliśmy ugoszczeni makaronem z pesto i piwem. Resztę wieczoru spędziliśmy paląc papierosy i słuchając opowieści –UWAGA – o Polsce! Tak! Jedna z Francuzek była kiedyś u przyjaciela w Gdańsku. Najbardziej w pamięć zapadły jej zapiekanki, których nie serwuje się we Francji. Cóż... Nie sądziłam, że można aż tak bardzo zachwycić się tym średniej klasy pieczywem ze starymi pieczarkami i zeschniętym serem, ale – w końcu ja mam to na co dzień.

Wypytujemy o to jak najszybciej wydostać się z Marsylii w kierunku Włoch. Po uzyskaniu odpowiedzi i po bardzo zimnym prysznicu idziemy spać.
Zrywamy się dość wcześnie. Dziękujemy, tym którzy nie śpią za gościnę i opuszczamy dom. 

niedziela, 3 sierpnia 2014

Punk's Not Dead - czyli jak podróżować po Francji

Kolejnym państwem na naszej drodze jest Francja. Dobrze pamiętamy co potrafi ona zrobić z portfelami skromnych autostopowiczów. Środków mamy coraz mniej więc postanawiamy przelecieć przez nią niczym tornado i jak najprędzej dostać się do Włoch.

Zakupujemy ostatnie tanie piwo w Andorze. Wiemy, że kolejny tani alkohol czeka nas za bardzo długi czas.  Robimy drobne zakupy na śniadanie i wychodzimy na drogę w kierunku francuskiej granicy. Nie czekamy zbyt długo. Po chwili siedzimy w samochodzie Francuza, który jedzie jakieś 50 kilometrów ponad granice z Andorą w kierunku wybrzeża. Czyli również w stronę Marsylii gdzie zmierzamy.

Podróż upływa nam na wychwalaniu tanich alkoholi i tytoniu. Swoją drogą – zabezpieczyliśmy się na całe dwa tygodnie jeśli chodzi o papierosy. Gdy wysiadamy z samochodu postanawiamy zjeść śniadanie. Robi się ciepło. O wiele cieplej niż było w Andorze. Góry są już zdecydowanie niższe, a my w końcu możemy zdjąć z siebie kurtki.

sobota, 2 sierpnia 2014

Wszystko w Miniaturze

Andora była najmniejszym państwem jakie odwiedziliśmy podczas naszej podróży. Nie oczekiwaliśmy od niej zbyt wiele. Jeśli mieliśmy na coś nadzieje to były to piękne górskie krajobrazy. Poza tym byliśmy całkowicie przygotowani na zderzenie z panującą w  niej komercją i kręceniu biznesu na wszystkim. 

Pierwszą osobą, która pokazała nam, że nie należy oceniać książki po okładce był ksiądz, którego opisywałam w poprzednim poście. Sant Julia de Loria rzeczywiście składała się głównie z restauracji, hoteli i sklepów znanych projektantów, ale bez względu na to panowała tam niesamowita atmosfera. Katalończycy zamieszkujący Andorę to wyjątkowo przyjazny naród. Praktycznie każdy z nich traktował nas jak swego, a nawet jeśli zdarzyły się jakieś odstępstwa od tego... Powszechnie wiadomo, że wyjątek jedynie potwierdza regułę.

Miasto można przejść wzdłuż w jakieś 20 minut, nauka poruszania się po nim nie trwa więc dłużej niż ten właśnie okres czasu. Sant Julia de Loria było pierwszym „większym” miastem na naszej drodze, w którym znalezienie wylotówki nie stanowiło żadnego problemu.

Na chodzenie po górach nie byliśmy przygotowani, więc jedynie wdrapaliśmy się w ramach spaceru na jeden z wielu punktów widokowych aby obejrzeć miasteczko z góry.  Taki widok jest lekarstwem na każdą depresję, widząc coś tak cudnego po prostu nie można się smucić.

Miasteczko nie ma wybitnie ciekawej historii, nie ma też najciekawszych zabytków, ale ma w sobie to „coś”. Trzeba tam być aby odczuć klimat tego miejsca. Poczuć się jak w miniaturowym kraju, w miniaturowej  metropolii i od czasu do czasu jak na planie amerykańskiego filmu o Bożym Narodzeniu. Naprawdę – gorąco polecam wybranie się na wakacje czy podczas urlopu właśnie tam.

piątek, 1 sierpnia 2014

Cud w Pirenejskiej Dolinie

Wjeżdżamy do „Kraju Pokrytego Zaroślami” – tak podobno początkowo nazywano Andorę. Rzecz jasna jest to jedynie jedna z wariacji na temat tego skąd dokładnie wywodzi się nazwa kraju.

Lubicie legendy? Ja je po prostu uwielbiam! Jedna z nich opowiada o Rzymianinie, który ujrzawszy piękno tej pirenejskiej doliny przyrównał je do terytorium leżącego pomiędzy górą Hermon, a Tabor w Palestynie. Ów Rzymianin zwał się Ludwik Pobożny więc nie dziwi Was chyba fakt, że piękne widoki od razu przywołały mu do pamięci Ziemię Świętą? Wtedy nadał nazwę temu miejscu – Endor.

Inna z legend niejako uzupełnia się z tą bo wciąż ma dużo wspólnego z Chrześcijaństwem.  Otóż zakłada ona, że  nazwa ta ma wiele wspólnego ze starotestamentowym miastem Endor, w którym to miejscowa wiedźma wywołała na polecenie Saula ducha nieżyjącego Samuela <1 Samuel 28;7>. Rozpowszechnienie tej nazwy w tym wypadku przypisuje się Arabom, nazywanym wtedy Saracenami, którzy znaleźli schronienie w górach otulających Andorę gdy uciekali na północ.