To była już nasza druga wizyta w stolicy Austrii. Jednak zarówno
poprzednim razem, jak i tym podczas powrotu z Maroko... nie znaleźliśmy dla
niej czasu. Właściwie to nie znaleźliśmy pieniędzy na zostanie dłużej. Nie
czule więc zorientowaliśmy się w jakiej części miasta jesteśmy i gdzie
powinniśmy się kierować , a następnie opuściliśmy hostel i ruszyliśmy przed
siebie.
No chyba mi nie uwierzyliście? Oczywiście, że pominęłam poranną wyżerkę! W
cenie pokoju było śniadanie. Z uwagi, że wszyscy hostelowicze
byli pod ciągłą obserwacją, która jak mniemam, miała zapobiec wynoszeniu jadła
poza stołówkę, musieliśmy najeść się na miejscu.
I tu znów popełniliśmy podstawowy błąd podróżnika. Na ogół wiemy, że nie
ma możliwości aby najeść się na zapas, ale kiedy jesteśmy głodni, a przed nami
stoi otworem szwedzki stół... jakoś zupełnie zapominamy o tym co niemożliwe.
Napychamy się więc tak jak chomiki napychają swoje policzki, opijamy się kawą i
robimy wszystko to co z boku wygląda na dość nieracjonalne zachowanie.
Oczywiście rezultat jest taki, że mamy problem z chodzeniem, bolą nas
brzuchy i cudem powstrzymujemy się od zwrócenia wszystkiego, ale ... cóż –
takie są właśnie efekty jedzenia na zapas.
Tak więc – po wyżerce rzeczywiście opuściliśmy hostel i ruszyliśmy we
wskazanym przez recepcjonistę kierunku. Wiedeń jest ogromnym miastem. Poruszanie
się po nim jest więc możliwe jedynie wtedy kiedy korzysta się z metra. A jeśli
ktoś nie jest zwolennikiem korzystania z tego typu komunikacji to... wolałabym
nie pomylić się co do dróg. Powrót z obrzeży do centrum zajął by naprawdę sporo
czasu.
Odnajdujemy metro i szukamy linii, która jedzie na najdalszy przystanek w
kierunku Węgier. Przed nami kilkanaście
przystanków, wcale nie tak blisko siebie osadzonych – przygotowujemy się więc na
co najmniej godzinę nudnej jazdy... Aż tu nagle po około 25 minutach jesteśmy
na końcowej stacji. Było to całkiem miło zaskoczenie – przyznaję.
Rzecz jasna wciąż byliśmy we Wiedniu. Przed nami była jeszcze bardzo długa
droga, ale pocieszającym było to, że powoli pokazywały się jakieś drogowskazy
informujące o tym, że idziemy w dobrym kierunku.
Szliśmy więc i szliśmy, potem ktoś podrzucił nas do wlotu na
autostradę. Tam – jak to na autostradzie – stać nie mogliśmy, a kierowcy nie
mieli możliwości zatrzymania się dla nas. Musieliśmy więc przedreptać dobry
kilometr w przeciwnym zupełnie kierunku (z powrotem do miasta) aby znaleźć jakąś
niewielką zatoczkę i uczynić możliwym złapanie stopa.
Opłaciło się. Starszawy Austriak, który zatrzymał się dla nas wywiózł nas
na stację benzynową, z której samochody wyjeżdżały albo w stronę Słowacji albo
Węgier. Opowiadał o tym jak to jego syn kiedyś objechał kilka krajów Europy
autostopem co mówiło samo za siebie dlaczego się zatrzymał.
Na końcu dostaliśmy
w prezencie od niego mapę Austrii. Wtedy już nie była nam potrzebna bo byliśmy
przy jej końcówce, ale... jakoś tak się złożyło, że mimo tego, że swoją mapę
zgubiliśmy w Hiszpanii – dostaliśmy mapy praktycznie każdego kraju, w którym
byliśmy.
Na stacji spotykam dwóch Polaków, którzy akurat mają postój. Jadą aż do
Budapesztu, ale niestety dopiero kolejnego dnia po południu. Wychodzimy więc na
wyjazd ze stacji i zaczynamy łapanie stopa. Na znaku stojącym obok nas udaje
nam się przeczytać kilka słów w rodzimym języku. Między innymi:
„Najlepsze miejsce do łapania stopa na wschód!”
„Eurotrip dzień xx”
Byliśmy więc w odpowiednim miejscu. Jakąś godzinę później dwóch Słowaków
zawiozło nas na granicę węgierską. I tak oto dojechaliśmy do Węgier. Mieliśmy
przy sobie jeszcze dziesięć euro. Postanowiliśmy je wymienić. Węgry nie są w
strefie euro więc na nic nam by były te pieniądze. I tak oto za skromną sumkę
10 euro dostaliśmy ponad trzy i pół tysiąca forintów. Och jak wielkie było
nasze zdziwienie, że taka suma nie wystarczy nawet na noc w skromnym hostelu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz