niedziela, 24 sierpnia 2014

Węgry po raz pierwszy!

To była już nasza druga wizyta w stolicy Austrii. Jednak zarówno poprzednim razem, jak i tym podczas powrotu z Maroko... nie znaleźliśmy dla niej czasu. Właściwie to nie znaleźliśmy pieniędzy na zostanie dłużej. Nie czule więc zorientowaliśmy się w jakiej części miasta jesteśmy i gdzie powinniśmy się kierować , a następnie opuściliśmy hostel i ruszyliśmy przed siebie.

No chyba mi nie uwierzyliście? Oczywiście, że pominęłam poranną wyżerkę! W cenie pokoju było śniadanie. Z uwagi, że wszyscy hostelowicze byli pod ciągłą obserwacją, która jak mniemam, miała zapobiec wynoszeniu jadła poza stołówkę, musieliśmy najeść się na miejscu.

I tu znów popełniliśmy podstawowy błąd podróżnika. Na ogół wiemy, że nie ma możliwości aby najeść się na zapas, ale kiedy jesteśmy głodni, a przed nami stoi otworem szwedzki stół... jakoś zupełnie zapominamy o tym co niemożliwe. 


Napychamy się więc tak jak chomiki napychają swoje policzki, opijamy się kawą i robimy wszystko to co z boku wygląda na dość nieracjonalne zachowanie.
Oczywiście rezultat jest taki, że mamy problem z chodzeniem, bolą nas brzuchy i cudem powstrzymujemy się od zwrócenia wszystkiego, ale ... cóż – takie są właśnie efekty jedzenia na zapas.

Tak więc – po wyżerce rzeczywiście opuściliśmy hostel i ruszyliśmy we wskazanym przez recepcjonistę kierunku. Wiedeń jest ogromnym miastem. Poruszanie się po nim jest więc możliwe jedynie wtedy kiedy korzysta się z metra. A jeśli ktoś nie jest zwolennikiem korzystania z tego typu komunikacji to... wolałabym nie pomylić się co do dróg. Powrót z obrzeży do centrum zajął by naprawdę sporo czasu.

Odnajdujemy metro i szukamy linii, która jedzie na najdalszy przystanek w kierunku Węgier.  Przed nami kilkanaście przystanków, wcale nie tak blisko siebie osadzonych – przygotowujemy się więc na co najmniej godzinę nudnej jazdy... Aż tu nagle po około 25 minutach jesteśmy na końcowej stacji. Było to całkiem miło zaskoczenie – przyznaję.

Rzecz jasna wciąż byliśmy we Wiedniu. Przed nami była jeszcze bardzo długa droga, ale pocieszającym było to, że powoli pokazywały się jakieś drogowskazy informujące o tym, że idziemy w dobrym kierunku.
Jak to w każdym wielkim mieście – długo trwało zanim zdołaliśmy z niego wyjechać. 

Szliśmy więc i szliśmy, potem ktoś podrzucił nas do wlotu na autostradę. Tam – jak to na autostradzie – stać nie mogliśmy, a kierowcy nie mieli możliwości zatrzymania się dla nas. Musieliśmy więc przedreptać dobry kilometr w przeciwnym zupełnie kierunku (z powrotem do miasta) aby znaleźć jakąś niewielką zatoczkę i uczynić możliwym złapanie stopa.

Opłaciło się. Starszawy Austriak, który zatrzymał się dla nas wywiózł nas na stację benzynową, z której samochody wyjeżdżały albo w stronę Słowacji albo Węgier. Opowiadał o tym jak to jego syn kiedyś objechał kilka krajów Europy autostopem co mówiło samo za siebie dlaczego się zatrzymał. 

Na końcu dostaliśmy w prezencie od niego mapę Austrii. Wtedy już nie była nam potrzebna bo byliśmy przy jej końcówce, ale... jakoś tak się złożyło, że mimo tego, że swoją mapę zgubiliśmy w Hiszpanii – dostaliśmy mapy praktycznie każdego kraju, w którym byliśmy.

Na stacji spotykam dwóch Polaków, którzy akurat mają postój. Jadą aż do Budapesztu, ale niestety dopiero kolejnego dnia po południu. Wychodzimy więc na wyjazd ze stacji i zaczynamy łapanie stopa. Na znaku stojącym obok nas udaje nam się przeczytać kilka słów w rodzimym języku. Między innymi:

„Najlepsze miejsce do łapania stopa na wschód!”
„Eurotrip dzień xx”


Byliśmy więc w odpowiednim miejscu. Jakąś godzinę później dwóch Słowaków zawiozło nas na granicę węgierską. I tak oto dojechaliśmy do Węgier. Mieliśmy przy sobie jeszcze dziesięć euro. Postanowiliśmy je wymienić. Węgry nie są w strefie euro więc na nic nam by były te pieniądze. I tak oto za skromną sumkę 10 euro dostaliśmy ponad trzy i pół tysiąca forintów. Och jak wielkie było nasze zdziwienie, że taka suma nie wystarczy nawet na noc w skromnym hostelu...




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz