się, że mamy jechać do Miszkolc, a następnie do Koszyc. Wszystko po to by dobrzeć rzecz jasna na Ukrainę... Do Miszkolc dojechaliśmy bez większych problemów. Tak coś przegryźliśmy i ruszyliśmy dalej. Niewyobrażalnych rozmiarów było nasze zdziwienie kiedy znaki drogowe poinformowały nas, że Koszyce położone są na terenie Słowacji, a nie Ukrainy!
Tak więc siedzieliśmy na stacji benzynowej w Miszkolc i czekaliśmy na cud. Zapadała noc, a my musieliśmy się dostać gdzieś w okolice Nyiregyhaza żeby rano ruszyć w kierunku Czopu - przejścia granicznego Węgry-Ukraina. Było to prawie niemożliwe dlatego, że trzeba było się sporo cofnąć. A z uwagi na porę dnia nie sądziliśmy, że ktoś jeszcze będzie się wybierał w tamtą stronę.
Ludzie na stacji nas zbywali. Albo ignorowali albo nie jechali w tym kierunku. Siedzieliśmy na krawężniku przez stacją i co rusz podejmowaliśmy próby wydostania się stamtąd. I wtedy stało się najgorsze.
ZABRAKŁO PAPIEROSÓW!
Na stacji nie mieli ich w sprzedaży, a najbliższy sklep z tytoniem był jakieś 400 metrów dalej. Uzgodniliśmy,
że Adaś szybko pobiegnie po tytoń, a ja zostanę i spróbuję załatwić nam transport. Żadne z nas tak na prawdę nie wierzyło, że po pierwsze znajdzie się ktoś kto wyratuje nas z opresji , a po drugie mój wołający o pomstę do niebios angielski nie był zwiastunem szybkiego dogadania się. Nie mniej - Adaś pobiegł jak najszybciej do sklepu żeby być jak najszybciej.
Podeszłam do kilku samochodów, ale za każdym razem spotykałam się z odmową. Aż w końcu zaczepiłam młodą parkę. Pomimo braków w moim języku starali się oni mnie zrozumieć, a ja mówić jak najbardziej logicznie. Okazało się, że jadą kilka kilometrów przed Nyiregyhaza. To był cud! Wytłumaczyłam, że Adaś poszedł do sklepu i poprosiłam żeby zaczekali na niego kilka minut... Zgodzili się. Jednak Adasia widać nie było.
Denerwowałam się. Nie chciałam stracić tej szansy. Zadzwoniłam do Adasia - cisza. Drugi raz - cisza. Nagle dostrzegłam go gdzieś w ciemnościach. Kroczył sobie niezbyt spiesznie kopiąc butelkę dla zabawy. Przeklęłam coś pod nosem, a parka-cud wybuchnęła śmiechem. Najwyraźniej zrozumieli.
W końcu wrzasnęłam aby się pospieszył. Zaczął biec. W końcu. I nawet zdążył przez tym zanim wspomniana para całkiem wyszła z równowagi.
Odwieźli nas na koniec miasta w kierunku granicy z Ukrainą. Poinformowali nas, że tam jest restauracja, a przy niej spory park. Poradzili zapytać właściciela czy możemy się w nim rozbić. Z uwagi, na to, że był niejako częścią restauracji cieszącej się sporą popularnością uchodził za bezpieczny. Podziękowaliśmy naszym wybawicielom i złożyliśmy życzenia spokojnej nocy. Ci na to jednak odpowiedzieli tak jak Węgrzy odpowiadają zazwyczaj:
- Polak, Węgier - dwa bratanki!
Czy poszliśmy pytać właściciela o zgodę? Nie. Doszliśmy do wniosku, że jeśli odmówi to już na pewno się tam nie rozbijemy. Było ciemno, a w okolicy nie dostrzegliśmy żadnej innej opcji noclegu. Postanowiliśmy zaryzykować. Jeśli komuś w nocy nasza obecność by się nie spodobała zawsze moglibyśmy próbować powoływać się na niewiedzę.
A z uwagi na to, że szkodnikami nie jesteśmy pozwoliliśmy sobie na tą odrobinkę samowolki ;)
Dwa ostatnie zdjęcia to taki drobny przedsmak Ukrainy ;) O której będziecie mogli poczytać już w kolejnym wpisie ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz