Rozkładamy śpiwory w jednym z pomieszczeń na budowie. Wcześniej odrobinę
zamiatamy podłogę wierząc w to, że uchroni nas to od wszechobecnego wapna,
pyłów i kurzu. Na dworze jest zimno, a w pomieszczeniu zamiast okna jest mocno
przymocowana folia. Całą noc więc dręczył nas zimny wiatr, który wdzierał się
wszystkimi możliwymi szparami do środka.
Nad ranem jeden z robotników przyszedł nas obudzić. Zebraliśmy swoje
rzeczy i wyszliśmy na zewnątrz. Padało o wiele mniej niż na początku ulewy, ale
wciąż padało. I nie był to rodzaj drobnego deszczu, pieszczotliwie zwanego
kapuśniaczkiem.
Pożegnaliśmy się z ekipą i podziękowaliśmy za pomoc. Ruszyliśmy przed
siebie. Było przed szóstą rano. Na dworze było ciemno jak w czterech literach.
A pierwsze promienie słońca pojawić zamierzały się dopiero przed ósmą. Podjęliśmy
próby łapania stopa, ale ciemnica nam nie sprzyjała, a deszcz de-motywował. Postanowiliśmy
przeczekać do poranka w budce od przystanku autobusowego.
Takie budki są w sytuacjach takich jak nasza wtedy istnym zbawieniem. Nie
padało nam na głowy i nie dręczył nas zimny wiatr. Mogliśmy spokojnie
przeczekać do świtu. Niestety – nie wszystkie państwa praktykują taką budowę
przystanków autobusowych.
Wszystkie ubrania, które mieliśmy na sobie były mokre. Jakby tego było
mało zarówno one jak i nasze włosy prawie skrzypiały od tynku, w którym
spaliśmy w nocy. Uznaliśmy, że dobrze by było znaleźć jakiś sklep z odzieżą
używaną i zakupić po jakimś ciepłym okryciu wierzchnim. W mieścinie, w której
spędziliśmy noc nie widzieliśmy żadnego, ale intuicja podpowiadała nam, że
możliwym jest, że znajdziemy takowy w stolicy. Kiedy pojawiły się pierwsze
promienie słońca i odrobinę przestało padać wyszliśmy na wylotówkę prowadzącą
do Lubliniany.
Słowenia jest malusieńka więc po niespełna godzinie jesteśmy już w stolicy
państwa. Rozpoczynamy poszukiwania lumpeksów, ale okazuję się to być jedynie
stratą czasu. Przechodzimy całe centrum na marne – nie znaleźliśmy ani jednego
sklepu z używanymi ciuchami.
Znaleźliśmy za to mleko-mat. Wtedy jeszcze automaty z mlekiem nie były tak
rozpowszechnione w Polsce. Był to zatem pierwszy z jakim mieliśmy do czynienia.
Ciesząc się niczym dzieci prezentem urodzinowym wchodzimy w posiadanie litra
pysznego mleka.
Urządzamy sobie śniadanie na chodniku. Z hotelu w Wenecji
mieliśmy jeszcze sporo jedzenia. Szwedzki stół składał się między innymi z
dżemików, nutelli, masła i miodu. Nie mieliśmy prawa zabrać więcej niż
zjedliśmy, ale postanowiliśmy zaryzykować i wynieśliśmy w kieszeniach porcję
akurat na śniadanie kolejnego dnia. Mieliśmy więc chleb, masełko i słodkie
smarowidło... Do tego mleko z mleko-matu – żyć nie umierać!
Słowenia jak już mówiłam jest niewielkim państwem. Postanawiamy więc, że
jeszcze tego samego dnia będziemy w Austrii. Ruszamy więc w drogę. Po drodze
mamy okazję podziwiać cudną złotą jesień. Góry wydawały się być pomalowane
przez jakiegoś wybitnego artystę. Były po prostu dziełem sztuki same w sobie.
Doskonale znamy drogę z Lubliniany aż do samego Wiednia. Rok wcześniej
jechaliśmy tą trasą do Chorwacji. Jednakże jesienią była ona nie do poznania –
piękna, rudo-czerwona i pełna uroku...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz