środa, 20 sierpnia 2014

Słowenia czyli Piękna Jesień

Rozkładamy śpiwory w jednym z pomieszczeń na budowie. Wcześniej odrobinę zamiatamy podłogę wierząc w to, że uchroni nas to od wszechobecnego wapna, pyłów i kurzu. Na dworze jest zimno, a w pomieszczeniu zamiast okna jest mocno przymocowana folia. Całą noc więc dręczył nas zimny wiatr, który wdzierał się wszystkimi możliwymi szparami do środka.

Nad ranem jeden z robotników przyszedł nas obudzić. Zebraliśmy swoje rzeczy i wyszliśmy na zewnątrz. Padało o wiele mniej niż na początku ulewy, ale wciąż padało. I nie był to rodzaj drobnego deszczu, pieszczotliwie zwanego kapuśniaczkiem.

Pożegnaliśmy się z ekipą i podziękowaliśmy za pomoc. Ruszyliśmy przed siebie. Było przed szóstą rano. Na dworze było ciemno jak w czterech literach. A pierwsze promienie słońca pojawić zamierzały się dopiero przed ósmą. Podjęliśmy próby łapania stopa, ale ciemnica nam nie sprzyjała, a deszcz de-motywował. Postanowiliśmy przeczekać do poranka w budce od przystanku autobusowego.


Takie budki są w sytuacjach takich jak nasza wtedy istnym zbawieniem. Nie padało nam na głowy i nie dręczył nas zimny wiatr. Mogliśmy spokojnie przeczekać do świtu. Niestety – nie wszystkie państwa praktykują taką budowę przystanków autobusowych.

Wszystkie ubrania, które mieliśmy na sobie były mokre. Jakby tego było mało zarówno one jak i nasze włosy prawie skrzypiały od tynku, w którym spaliśmy w nocy. Uznaliśmy, że dobrze by było znaleźć jakiś sklep z odzieżą używaną i zakupić po jakimś ciepłym okryciu wierzchnim. W mieścinie, w której spędziliśmy noc nie widzieliśmy żadnego, ale intuicja podpowiadała nam, że możliwym jest, że znajdziemy takowy w stolicy. Kiedy pojawiły się pierwsze promienie słońca i odrobinę przestało padać wyszliśmy na wylotówkę prowadzącą do Lubliniany.

Słowenia jest malusieńka więc po niespełna godzinie jesteśmy już w stolicy państwa. Rozpoczynamy poszukiwania lumpeksów, ale okazuję się to być jedynie stratą czasu. Przechodzimy całe centrum na marne – nie znaleźliśmy ani jednego sklepu z używanymi ciuchami.

Znaleźliśmy za to mleko-mat. Wtedy jeszcze automaty z mlekiem nie były tak rozpowszechnione w Polsce. Był to zatem pierwszy z jakim mieliśmy do czynienia. Ciesząc się niczym dzieci prezentem urodzinowym wchodzimy w posiadanie litra pysznego mleka.

Urządzamy sobie śniadanie na chodniku. Z hotelu w Wenecji mieliśmy jeszcze sporo jedzenia. Szwedzki stół składał się między innymi z dżemików, nutelli, masła i miodu. Nie mieliśmy prawa zabrać więcej niż zjedliśmy, ale postanowiliśmy zaryzykować i wynieśliśmy w kieszeniach porcję akurat na śniadanie kolejnego dnia. Mieliśmy więc chleb, masełko i słodkie smarowidło... Do tego mleko z mleko-matu – żyć nie umierać!


Słowenia jak już mówiłam jest niewielkim państwem. Postanawiamy więc, że jeszcze tego samego dnia będziemy w Austrii. Ruszamy więc w drogę. Po drodze mamy okazję podziwiać cudną złotą jesień. Góry wydawały się być pomalowane przez jakiegoś wybitnego artystę. Były po prostu dziełem sztuki same w sobie. Doskonale znamy drogę z Lubliniany aż do samego Wiednia. Rok wcześniej jechaliśmy tą trasą do Chorwacji. Jednakże jesienią była ona nie do poznania – piękna, rudo-czerwona i pełna uroku...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz