

W pewnym
momencie po prostu robi nam się niedobrze, a nasze uszy zaczynają więdnąć.
Przestajemy więc go słuchać, ale jemu to w niczym nie przeszkadza. Dalej
nakręca się tymi bajkami bez happy endu i demonstruje używanie pistoletu.
W końcu
przyjeżdża pociąg. Jak już wspominałam – kontroli nie było. Po upływie pół
godziny jesteśmy we Włoszech. To była pierwsza granica, którą przekroczyliśmy
pociągiem. Wysiadamy z niego i po kilku krokach w stronę wyjścia z dworca
wita nas carabinieri z psem. Nie mamy się czego obawiać bo nie mamy w zwyczaju
mieć przy sobie czegoś co mogłoby ów strach wywołać. Beznamiętnie mijamy
policjanta i po chwili oboje robimy się bladzi. Przypomnieliśmy sobie prezent,
który dostaliśmy w Hiszpanii – dwa ogromne topy zielska. I pomyśleliśmy sobie o
tym co by było gdybyśmy nie oddali go wtedy punkom. Gdybyśmy lubowali się w
tego typu rozrywkach prawdopodobnie nie miałabym okazji aby opisać Wam tej sytuacji...

Właściwie nie
mamy konkretnego planu na to gdzie dalej chcemy jechać. Pierwszego stopa
łapiemy do San Remo. Zabawne jest to, że niegdyś być w San Remo było niezwykłym
prestiżem. Mam na myśli artystów przyjeżdżających na Festiwal Piosenki Włoskiej
w tym właśnie mieście. Występ chociażby Anny German w tym sławnym miejscu był
wielkim wydarzeniem, a my chcieliśmy się czym prędzej wydostać stamtąd. Dla nas
San Remo było tylko synonimem „autostopowej czarnej dziury”. Ale cóż... w końcu
żadni z nas artyści, prawda?
Podczas prób
wyjechania z San Remo miejsce miała sytuacja, która do dziś wspominam jako
bardzo przykrą. Otóż Adaś schronił się
na chwile w cieniu. Przypadała moja kolej smażenia się w słońcu i łapania
stopa. On w tym czasie pisał na kartonie nazwę kolejnej miejscowości – Imperia.
Z punktu widzenia kierowcy wyglądało to tak jakbym była jedynym potencjalnym
pasażerem. Było to czystym przypadkiem. Wtedy zatrzymał się Włoch w średnim
wieku. Typ biznesmena. Zapytał dokąd jadę. Jechał w tym samym
kierunku. Jednak kiedy wspomniałam o Adasiu okazało się, że jedzie tylko jeden
kilometr dalej i że w jego samochodzie nie ma miejsca dla dwóch osób. Spojrzałam
na tyle siedzenie – leżała tam jedynie marynarka. Podziękowałam mu i odeszłam.
Cóż... przyznaje, że zrobiło mi się wtedy bardzo przykro.
Przez trudności
z wyjechaniem z miasta zmieniliśmy kierunek. Wyjechaliśmy bardziej w górę mapy,
odbijając od wybrzeża. Znaleźliśmy całkiem dosłownie – pośrodku niczego. A
jeśli chodzi o dokładniejsze dane – w alpejskiej dziczy. To było jedno z
najpiękniejszych miejsc jakie kiedykolwiek dane mi było widzieć, ale zarazem było
jednym z tych najbardziej irytujących – dlaczego? O tym w kolejnym wpisie ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz