Wstajemy skoro
świt. Razem z nami budzi się nasz „współlokator”. Wychodzimy na wspólnego
papierosa. Chwile prowadzimy rozmowę w trójkę, ale po chwili zaczynamy z Adasiem ustalać co będziemy dalej robić. Gość jednak jest bardzo uparty i nie
zamierza dać się zbyt szybko zbyć. Ciągle wtrąca swoje przysłowiowe "trzy grosze" do naszego dialogu. Rezultat jest taki, że dajemy mu się całkowicie
zmanipulować i tym samym odprowadzić na pociąg. Dziwnym trafem okazuje się, że
on również tego dnia zamierzał jechać do Włoch. Mimo usilnego namawiania nas na
jazdę na gapę postanawiamy wydać te parę euro na bilet. Choć w przyszłości
okazuje się, że wcale go nie potrzebowaliśmy – na tamtym odcinku bardzo rzadko
zdarzają się kontrole.
Na pociąg
oczekujemy dobrą godzinę. W tym czasie nasz nowy znajomy daje upust swojej
potrzebie mówienia. Z jego ust wysypują się niezliczone ilości słów.
Najwidoczniej dawno nie miał z kim pogadać. Tak więc wysłuchujemy całej, bardzo
dokładnej historii jego życia. Zawsze wychodziłam z założenia, że każdy
człowiek to indywidualna i ciekawa historia więc nie buntuje się specjalnie i
słucham go. Niestety – facet gdy dostrzega drobne zainteresowanie z naszej
strony traci wszelkie granice. Przez następnych kilka godzin wysłuchujemy
bogatych w szczegóły historii o mordowaniu i gwałceniu bezdomnych w Paryżu i
działaniach włoskiej mafii... Oszczędzę Wam tych bzdur wyssanych z palca, które
aż opływały krwią i tonęły w wyprutych z człowieka wnętrznościach.
W pewnym
momencie po prostu robi nam się niedobrze, a nasze uszy zaczynają więdnąć.
Przestajemy więc go słuchać, ale jemu to w niczym nie przeszkadza. Dalej
nakręca się tymi bajkami bez happy endu i demonstruje używanie pistoletu.
W końcu
przyjeżdża pociąg. Jak już wspominałam – kontroli nie było. Po upływie pół
godziny jesteśmy we Włoszech. To była pierwsza granica, którą przekroczyliśmy
pociągiem. Wysiadamy z niego i po kilku krokach w stronę wyjścia z dworca
wita nas carabinieri z psem. Nie mamy się czego obawiać bo nie mamy w zwyczaju
mieć przy sobie czegoś co mogłoby ów strach wywołać. Beznamiętnie mijamy
policjanta i po chwili oboje robimy się bladzi. Przypomnieliśmy sobie prezent,
który dostaliśmy w Hiszpanii – dwa ogromne topy zielska. I pomyśleliśmy sobie o
tym co by było gdybyśmy nie oddali go wtedy punkom. Gdybyśmy lubowali się w
tego typu rozrywkach prawdopodobnie nie miałabym okazji aby opisać Wam tej sytuacji...
Bezdomny
poliglota proponuje nam pójście wspólnie z nim do miejscowej placówki Caritasu.
Kusi nas darmowym posiłkiem, ale zmuszeni jesteśmy grzecznie odmówić. Owszem
byliśmy głodni i wizja zjedzenia czegoś za darmo bądź za półdarmo była kusząca,
ale nie mieliśmy już żadnej odporności na słowną sraczkę tego gościa. Wybaczcie
mi rodzaj tej wypowiedzi. Woleliśmy być głodni niż słuchać opowieści o
współczesnych „Kubach Rozpruwaczach”.
Właściwie nie
mamy konkretnego planu na to gdzie dalej chcemy jechać. Pierwszego stopa
łapiemy do San Remo. Zabawne jest to, że niegdyś być w San Remo było niezwykłym
prestiżem. Mam na myśli artystów przyjeżdżających na Festiwal Piosenki Włoskiej
w tym właśnie mieście. Występ chociażby Anny German w tym sławnym miejscu był
wielkim wydarzeniem, a my chcieliśmy się czym prędzej wydostać stamtąd. Dla nas
San Remo było tylko synonimem „autostopowej czarnej dziury”. Ale cóż... w końcu
żadni z nas artyści, prawda?
Podczas prób
wyjechania z San Remo miejsce miała sytuacja, która do dziś wspominam jako
bardzo przykrą. Otóż Adaś schronił się
na chwile w cieniu. Przypadała moja kolej smażenia się w słońcu i łapania
stopa. On w tym czasie pisał na kartonie nazwę kolejnej miejscowości – Imperia.
Z punktu widzenia kierowcy wyglądało to tak jakbym była jedynym potencjalnym
pasażerem. Było to czystym przypadkiem. Wtedy zatrzymał się Włoch w średnim
wieku. Typ biznesmena. Zapytał dokąd jadę. Jechał w tym samym
kierunku. Jednak kiedy wspomniałam o Adasiu okazało się, że jedzie tylko jeden
kilometr dalej i że w jego samochodzie nie ma miejsca dla dwóch osób. Spojrzałam
na tyle siedzenie – leżała tam jedynie marynarka. Podziękowałam mu i odeszłam.
Cóż... przyznaje, że zrobiło mi się wtedy bardzo przykro.
Przez trudności
z wyjechaniem z miasta zmieniliśmy kierunek. Wyjechaliśmy bardziej w górę mapy,
odbijając od wybrzeża. Znaleźliśmy całkiem dosłownie – pośrodku niczego. A
jeśli chodzi o dokładniejsze dane – w alpejskiej dziczy. To było jedno z
najpiękniejszych miejsc jakie kiedykolwiek dane mi było widzieć, ale zarazem było
jednym z tych najbardziej irytujących – dlaczego? O tym w kolejnym wpisie ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz