sobota, 9 sierpnia 2014

Włochy po raz pierwszy

Wstajemy skoro świt. Razem z nami budzi się nasz „współlokator”. Wychodzimy na wspólnego papierosa. Chwile prowadzimy rozmowę w trójkę, ale po chwili zaczynamy z Adasiem ustalać co będziemy dalej robić. Gość jednak jest bardzo uparty i nie zamierza dać się zbyt szybko zbyć. Ciągle wtrąca swoje przysłowiowe "trzy grosze" do naszego dialogu. Rezultat jest taki, że dajemy mu się całkowicie zmanipulować i tym samym odprowadzić na pociąg. Dziwnym trafem okazuje się, że on również tego dnia zamierzał jechać do Włoch. Mimo usilnego namawiania nas na jazdę na gapę postanawiamy wydać te parę euro na bilet. Choć w przyszłości okazuje się, że wcale go nie potrzebowaliśmy – na tamtym odcinku bardzo rzadko zdarzają się kontrole.

Na pociąg oczekujemy dobrą godzinę. W tym czasie nasz nowy znajomy daje upust swojej potrzebie mówienia. Z jego ust wysypują się niezliczone ilości słów. Najwidoczniej dawno nie miał z kim pogadać. Tak więc wysłuchujemy całej, bardzo dokładnej historii jego życia. Zawsze wychodziłam z założenia, że każdy człowiek to indywidualna i ciekawa historia więc nie buntuje się specjalnie i słucham go. Niestety – facet gdy dostrzega drobne zainteresowanie z naszej strony traci wszelkie granice. Przez następnych kilka godzin wysłuchujemy bogatych w szczegóły historii o mordowaniu i gwałceniu bezdomnych w Paryżu i działaniach włoskiej mafii... Oszczędzę Wam tych bzdur wyssanych z palca, które aż opływały krwią i tonęły w wyprutych z człowieka wnętrznościach.


W pewnym momencie po prostu robi nam się niedobrze, a nasze uszy zaczynają więdnąć. Przestajemy więc go słuchać, ale jemu to w niczym nie przeszkadza. Dalej nakręca się tymi bajkami bez happy endu i demonstruje używanie pistoletu.

W końcu przyjeżdża pociąg. Jak już wspominałam – kontroli nie było. Po upływie pół godziny jesteśmy we Włoszech. To była pierwsza granica, którą przekroczyliśmy pociągiem. Wysiadamy z niego i po kilku krokach w stronę wyjścia z dworca wita nas carabinieri z psem. Nie mamy się czego obawiać bo nie mamy w zwyczaju mieć przy sobie czegoś co mogłoby ów strach wywołać. Beznamiętnie mijamy policjanta i po chwili oboje robimy się bladzi. Przypomnieliśmy sobie prezent, który dostaliśmy w Hiszpanii – dwa ogromne topy zielska. I pomyśleliśmy sobie o tym co by było gdybyśmy nie oddali go wtedy punkom. Gdybyśmy lubowali się w tego typu rozrywkach prawdopodobnie nie miałabym okazji aby opisać Wam tej sytuacji...

Bezdomny poliglota proponuje nam pójście wspólnie z nim do miejscowej placówki Caritasu. Kusi nas darmowym posiłkiem, ale zmuszeni jesteśmy grzecznie odmówić. Owszem byliśmy głodni i wizja zjedzenia czegoś za darmo bądź za półdarmo była kusząca, ale nie mieliśmy już żadnej odporności na słowną sraczkę tego gościa. Wybaczcie mi rodzaj tej wypowiedzi. Woleliśmy być głodni niż słuchać opowieści o współczesnych „Kubach Rozpruwaczach”.

Właściwie nie mamy konkretnego planu na to gdzie dalej chcemy jechać. Pierwszego stopa łapiemy do San Remo. Zabawne jest to, że niegdyś być w San Remo było niezwykłym prestiżem. Mam na myśli artystów przyjeżdżających na Festiwal Piosenki Włoskiej w tym właśnie mieście. Występ chociażby Anny German w tym sławnym miejscu był wielkim wydarzeniem, a my chcieliśmy się czym prędzej wydostać stamtąd. Dla nas San Remo było tylko synonimem „autostopowej czarnej dziury”. Ale cóż... w końcu żadni z nas artyści, prawda?

Podczas prób wyjechania z San Remo miejsce miała sytuacja, która do dziś wspominam jako bardzo przykrą. Otóż Adaś schronił się na chwile w cieniu. Przypadała moja kolej smażenia się w słońcu i łapania stopa. On w tym czasie pisał na kartonie nazwę kolejnej miejscowości – Imperia. Z punktu widzenia kierowcy wyglądało to tak jakbym była jedynym potencjalnym pasażerem. Było to czystym przypadkiem. Wtedy zatrzymał się Włoch w średnim wieku. Typ biznesmena. Zapytał dokąd jadę. Jechał w tym samym kierunku. Jednak kiedy wspomniałam o Adasiu okazało się, że jedzie tylko jeden kilometr dalej i że w jego samochodzie nie ma miejsca dla dwóch osób. Spojrzałam na tyle siedzenie – leżała tam jedynie marynarka. Podziękowałam mu i odeszłam. Cóż... przyznaje, że zrobiło mi się wtedy bardzo przykro.

Przez trudności z wyjechaniem z miasta zmieniliśmy kierunek. Wyjechaliśmy bardziej w górę mapy, odbijając od wybrzeża. Znaleźliśmy całkiem dosłownie – pośrodku niczego. A jeśli chodzi o dokładniejsze dane – w alpejskiej dziczy. To było jedno z najpiękniejszych miejsc jakie kiedykolwiek dane mi było widzieć, ale zarazem było jednym z tych najbardziej irytujących – dlaczego? O tym w kolejnym wpisie ;)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz