wtorek, 26 sierpnia 2014

Polak, Węgier - dwa bratanki!

To w zasadzie całkiem dziwaczne uczucie kiedy kupując w sklepie dwa piwa pozostawia się po sobie ślad
w postaci pięciuset jednostek pieniężnych. Pięćset złotych dla niektórych Polaków to niemalże połowa wypłaty, a 500 forintów na Węgrzech to jedynie dwa średniej klasy piwa. W przeliczeniu jest to około sześciu złotych... Przeliczanie nie należy więc do rzeczy, które łatwo jest przyswoić Ines. Bo gdzie 500, a gdzie 6?!

Przyznaję się, że kupienie czegokolwiek na
Węgrzech było dla mnie drogą przez mękę. Nie mogłam się połapać. Złościłam się na to, że nie rozumiem, albo na to, że to nie logiczne. W Polsce też kiedyś mieliśmy tak - nie do końca wiem jak to nazwać - dużą (?) walutę... Ja tego jednak nie pamiętam, a słowo "forint" wywołuje u mnie dreszcze...


Nawet zdając sobie sprawę z tego ile płacimy w rzeczywistości, to wydając w ciągu jednego dnia po kilka tysięcy... Można zgłupieć. Chociaż w rzeczywistości nie przekraczamy sumy stu złotych...

Tak więc... Po pierwsze - jak wspominałam w poprzednim wpisie - język węgierski jest prawie nie możliwy do zrozumienia. Po drugie - forinty węgierskie robią z Polaka tłumoka...

Kiedy wracamy do naszego pokoju w akademiku w Gyor o mało nie dostajemy zawału. Mieliśmy mieć ten pokój dla siebie, a ktoś ewidentnie bierze prysznic w dołączonej do niego łazience. W pokoju co prawda nie ma śladów bytności żadnego intruza, ale... No ktoś jest pod prysznicem! Albo to my oszaleliśmy.

Wierzcie mi, że początkowo gotowi byliśmy uwierzyć w istnienie duchów, na szczęście jednak zdrowy rozsądek podsunął nam prostsze rozwiązanie. Łazienka była połączona z pokojem obok. Ot, tak - po prostu.

Pokój przypominał bardziej szpital aniżeli akademik. Ściany do połowy pokrywała seledynowa farba olejna, a łóżka przykrywały kołdry ubrane w białe, wykrochmalone pościele. Dokładnie takie jakie często pojawiają się w szpitalach. Światło się psuło i od czasu do czasu. Gasło i zapalało się na przemian tworząc klimat kiepskiej dyskoteki. Muzyka też była. Wpadała bezpośrednio spod szpar pod oknami z pobliskiej popijawy studenckiej. A późniejszą nocą zza ściany słychać było odgłosy świadczące o tym, że jacyś dwoje zakochali się w sobie na tej popijawie. Albo i nie? W każdym razie było ich słychać.

Rano ustaliliśmy kierunek. Postanowiliśmy się kierować do Budapesztu. Co prawda nie mieliśmy zamiaru gościć dłużej niż kilka godzin w tym mieście, ale ze względu na brak mapy Węgier uznaliśmy, że kierowanie się do stolicy będzie rozsądne.

Opuściliśmy więc hostel, oddaliśmy klucze śpiącemu na recepcji człowiekowi i ruszyliśmy w kierunku wylotu z Gyor. Głód nam jednak doskwierał na tyle mocno, że nie mogliśmy przejść obojętnie obok sklepu spożywczego połączonego z piekarnią. Zapachy, które z niego uchodziły były w czystej postaci poezją.

Kupiliśmy kawę, wodę mineralną, kilka ciastek, które były na wagę i... bułkę, najpyszniejszą na świecie
bułkę! Była ona czymś na wzór powszechnej w Polsce pizzerki, ale bez sosu pomidorowego. Zwyczajna pszenna bułeczka z całą masą zasmażanego sera żółtego i pieczonym boczkiem. Bomba kaloryczna i zabójstwo dla figury, ale za to jakie dobre! I tak oto owa bułeczka stała się podstawą żywieniową dla nas podczas pobytu na Węgrzech...

Po najedzeniu się i podładowaniu baterii ruszamy dalej. Pech chciał, że o drogę zapytaliśmy akurat uczniów kursu języka angielskiego, którzy mimo, że języka jeszcze nie znali i tak starali się nam wytłumaczyć drogę ze szczegółami. Skutkiem tego było o godzinę dłuższe błądzenie po Gyor.

W końcu jednak udaje nam się coś złapać. Nicy na odcinek tylko 30 kilometrów. 30 kilometrów na Węgrzech traci jednak przywilej bycia "tylko" trzydziestoma kilometrami. Taki odcinek drogi składa się zazwyczaj z drogi, lasu, pola... braku cywilizacji w każdym razie. Więc jeśli Twój kierowca nagle odbija w bok z drogi głównej, a wioska do której jedzie jest jeszcze kilkanaście kilometrów dalej to prawdopodobnie właśnie zostałeś sam w środku lasu.

My mieliśmy szczęście. Kierowca, który nas wiózł postanowił nadrobić kilka kilometrów i podrzucił nas na stację benzynową, która również była w środku lasu. Kiedy podjęliśmy próbę podziękowania mu ten roześmiał się i powiedział:

" - Polak, Węgier - dwa bratanki! No nie?"



2 komentarze:

  1. super, marzy mi się taka forma podróżowania ino niestety nie potrafie znaleźć drugiej takiej osoby

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trzeba mieć szczęście by taką osobę znaleźć, to prawda. Nie mniej nie jest to niemożliwe ;) Marzenia trzeba spełniać, więc mam nadzieję, że odnajdziesz kiedyś kogoś takiego ;)
      Pozdrawiamy

      Usuń