
Squattersi byli niezwykle pomysłowi w kwestii wystroju
wnętrza. Nad łóżkiem, które przypadło nam wisiał wielki znak drogowy z nazwą
miejscowości „La Dynamitte” – leżącej niepodal Marsylii.
Właściwie poza
tym, że w grubych murach starego domu było naprawdę zimno i nie było ciepłej
wody pod prysznicem – nie było na co narzekać. Zostaliśmy ugoszczeni makaronem
z pesto i piwem. Resztę wieczoru spędziliśmy paląc papierosy i słuchając
opowieści –UWAGA – o Polsce! Tak! Jedna z Francuzek była kiedyś u przyjaciela w
Gdańsku. Najbardziej w pamięć zapadły jej zapiekanki, których nie serwuje się we
Francji. Cóż... Nie sądziłam, że można aż tak bardzo zachwycić się tym średniej
klasy pieczywem ze starymi pieczarkami i zeschniętym serem, ale – w końcu ja
mam to na co dzień.
Wypytujemy o to
jak najszybciej wydostać się z Marsylii w kierunku Włoch. Po uzyskaniu
odpowiedzi i po bardzo zimnym prysznicu idziemy spać.
Zrywamy się
dość wcześnie. Dziękujemy, tym którzy nie śpią za gościnę i opuszczamy dom.

Wydostanie się
z Marsylii przysporzyło nam trochę kłopotu. Kilkakrotnie zabłądziliśmy i raz
nawet przez pomyłkę zaczęliśmy łapać stopa w przeciwnym kierunku. Po kilku
godzinach nieudolnych prób udaje nam się kogoś zatrzymać. Mężczyzna wywozi nas za miasto. Lądujemy w
jakiejś małej wsi, na drodze prowadzącej bezpośrednio do Cannes, a następnie
do Nice. Mieliśmy ambitny plan aby jeszcze tego samego dnia przekroczyć włoską
granicę więc nie traciliśmy czasu. Nie traciliśmy go przynajmniej do chwili
kiedy nie poczuliśmy głodu. Polak jak głodny to zły – więc wstąpiliśmy do
pierwszego na naszej drodze supermarketu. Plan był prosty – bagietka i jakiś
serek topiony. Nie wyszło. W lodówce leżało półkilogramowe opakowanie kiełbasy,
która zdawała się krzyczeć w naszym kierunku abyśmy ją zjedli. Tęsknota za
naszą śląską kiełbasą opętała nas i kazała uwierzyć, że ta może być równie
dobra. Z cieknącą ślinką i workiem kiełbasy pognaliśmy do kasy, przy której
zostaliśmy chyba z 5 euro, a następnie z wielkim entuzjazmem rozpoczęliśmy
ucztę.
Kiełbasa nie
dorównywała smakiem nawet parówkowej. Była trochę jak przesolony papier za
dwadzieścia złotych, ale wtedy pałaszowaliśmy ją tak, że aż nas się trzęsły
uszy! Niesamowite – jak człowiek w podróży tęskni za prostymi rzeczami, za
którymi będąc w domu tak na prawdę nie przepada.
Cały dzień
upływa nam na leniwym łapaniu stopa. Przemieszczamy się z miejsca do miejsca i
zbliżamy do celu. Kiedy docieramy do Nice zaczyna padać. Ulice powoli zaczynają
pływać, deszcz nie pozostawia na nas suchej nitki. Było już późno i zaczynało
się robić coraz bardziej ciemno. Poddaliśmy się. Postanowiliśmy wyjechać
autobusem za miasto. I tak też za jedno euro i poprzez nie rozumienie języka
francuskiego wylądowaliśmy w Monte Carlo.

Wyszliśmy przed przystanek,
na którym zatrzymał się autobus i złapaliśmy samochód, który wywiózł nas z tego
świata obrzydliwego luksusu i sztucznych piersi. Nie żebym się czepiała – ale tylu
sylikonowych cycków nigdy i nigdzie wcześniej nie dane mi było widzieć. Tak też zakończył się nasz pobyt w Monako. W
tym państwie spędziliśmy łącznie około 20 minut – i był to rekordowo mały czas
spędzony na terenie jednego kraju ;)
Kierowca, z
którym uciekliśmy z Monte Carlo wywiózł nas do miasteczka granicznego. Od
włoskiej granicy dzieliło nas zaledwie kilkanaście kilometrów. Mimo to –
postanowiliśmy jeszcze tą jedną noc spędzić we Francji. To była bardzo
dziwaczna noc, ale o szczegółach – w kolejnym wpisie ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz