piątek, 1 sierpnia 2014

Cud w Pirenejskiej Dolinie

Wjeżdżamy do „Kraju Pokrytego Zaroślami” – tak podobno początkowo nazywano Andorę. Rzecz jasna jest to jedynie jedna z wariacji na temat tego skąd dokładnie wywodzi się nazwa kraju.

Lubicie legendy? Ja je po prostu uwielbiam! Jedna z nich opowiada o Rzymianinie, który ujrzawszy piękno tej pirenejskiej doliny przyrównał je do terytorium leżącego pomiędzy górą Hermon, a Tabor w Palestynie. Ów Rzymianin zwał się Ludwik Pobożny więc nie dziwi Was chyba fakt, że piękne widoki od razu przywołały mu do pamięci Ziemię Świętą? Wtedy nadał nazwę temu miejscu – Endor.

Inna z legend niejako uzupełnia się z tą bo wciąż ma dużo wspólnego z Chrześcijaństwem.  Otóż zakłada ona, że  nazwa ta ma wiele wspólnego ze starotestamentowym miastem Endor, w którym to miejscowa wiedźma wywołała na polecenie Saula ducha nieżyjącego Samuela <1 Samuel 28;7>. Rozpowszechnienie tej nazwy w tym wypadku przypisuje się Arabom, nazywanym wtedy Saracenami, którzy znaleźli schronienie w górach otulających Andorę gdy uciekali na północ.



Hiszpanie jednak średnio chcą oddać udział w nazwie kraju Rzymianom czy Arabom. W ich języku Andora
oznacza po prostu „wędrówkę”. Ze wszystkich tych wersji ta wydaję się być najprostsza i najbardziej logiczna. Choć zamiłowanie do legend każe mi trzymać się od niej z daleka.
 
Andora utrzymuje się głównie z turystyki. Nic w tym dziwnego. Ludzi przyciągają tam przecudne górskie krajobrazy. Jest to raj dla miłośników górskich wędrówek, ale nie tylko. Andora przyciąga również tanimi jak "barszcz" alkoholami i tytoniem. Państwo prawie w ogóle nie nakłada na nie podatku. Podobno również paliwo jest o stokroć tańsze niż w Hiszpanii czy Francji, ale na to nie zwróciłam uwagi.


Alkohol i papierosy są rozdawane prawie za darmo. Dla przykładu. Naszą polską żubrówkę w trzylitrowej wersji można kupić tam taniej niż jeden litr tej wódki w Polsce. Pięciolitrowy baniak spirytusu kosztuje w granicach piętnastu euro. 10-pak Marlboro to wydatek rzędu 80 zł, a jakby tego było mało to w gratisie dostanie się jeszcze małą butelkę dobrego whisky.

Będąc w tym państwie odnieśliśmy wrażenie, że bardziej tam opłaca się pić, aniżeli jeść! Jeśli porcja frytek kosztuje 12  zł, a pół litra dobrej gatunkowo wódki jest o połowę tańsze to... właściwie nazwę „wódka” można przechrzcić na „zupę z żyta”. Prawda jest taka, że za 6 zł w Polsce to ciężko o porządny obiad, a w Andorze za taką sumę można już imprezować!

Podczas pobytu w Andorze po raz pierwszy w naszej podróży stać nas było bardziej na używki niż na jedzenie, które wcale nie jest tanie.

Wjechaliśmy do Sant Julia de Loria – jednego z większych miast w tym kraju liczącego sobie ok siedmiu tysięcy mieszkańców. Bez urazy, ale moje rodzinne miasto – Środa Śląska – jest już przez Wrocławiaków nazywane wsią, a liczy ono dziesięć tysięcy osób. Czyli jest jedynie o połowę mniejsze niż Andorra la Vella  – stolica Andory.

Byliśmy zmarznięci, brudni, głodni i marzyliśmy jedynie o gorącym prysznicu. Albo przynajmniej ciepłym kocu i gorącej jak piekło herbacie. Na hotele nawet nie patrzyliśmy. Rozglądaliśmy się za hostelami, ale tych zdecydowanie brakowało.

Na ulicy wypatrzyliśmy punkówę. Podarte spodnie, niedbale po wygalana głowa i zniszczone tysiącem pogo glany. Uznaliśmy, że jeśli jakimś cudem jest tu na wakacjach zapewne wie coś o tanich hostelach. O to, że mieszka w drogim hotelu jej nie podejrzewaliśmy. I słusznie. Co prawda nie była na wakacjach, a po prostu była mieszkanką tego miasta. O hostelach nie wiedziała zbyt wiele, ale kazała nam iść do pobliskiej parafii. Usłuchaliśmy. Zapukaliśmy, po chwili drzwi się otworzyły i ...


... doświadczyliśmy kolejnego cudu w naszym życiu.

Właściwie nie wiedzieliśmy o co pytać tego księdza. Więc po prostu opowiedzieliśmy o tym, że skierowano nas tutaj gdy wypytywaliśmy o tanie noclegownie.  Ksiądz spojrzał na nas i zapytał jedynie o nasze pochodzenie.  A następnie kazał nam iść za sobą. Weszliśmy w drobną uliczkę, a potem do baru z portugalskim jedzeniem. Ksiądz zaczął rozmawiać po hiszpańsku z właścicielką. A potem dał nam klucze i oświadczył, że nasz pokój to ten numer cztery, wieczorem mamy opłaconą kolację, a rano kawę i śniadanie.

Zapytaliśmy ile mamy zapłacić, ale ksiądz stanowczo odmówił. Potem dodał, że możemy czuć się jak jego rodzina i że zawsze jesteśmy mile widziani w tym miasteczku. Pożegnał się z nami i po prostu poszedł. A my zostaliśmy... w ciężkim szoku i ze łzami w oczach. 
















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz