wtorek, 26 sierpnia 2014

Gulasz Węgierski

Magyarorszag. Hungary. Węgry. Madziarzy... Zapewne istnieje jeszcze kilka języków, które wywracają węgierską nazwę Węgier do góry nogami. Nie ma się jednak co dziwić – zanim nauczyłam się poprawnie wymawiać „Magyarorszag” minęło trochę czasu.

Dlaczego? Bo węgierski to istny łamacz języka. Praktycznie w każdym kraju, który odwiedziliśmy byliśmy w stanie bez większych problemów nauczyć się kilku podstawowych zwrotów.  Na Węgrzech ledwie udało nam się nauczyć jak się mówi „dziękuję”, a i to mówiliśmy często tak bardzo niepoprawnie, że nas nie rozumiano.

Korzenie języka były tematem dość mglistym. Snuto domysły jakoby węgierski miał być odłamem języka tureckiego, aby w reszcie uznać jego pokrewieństwo z językiem fińskim. Nie były to jednak jedyne wariacje na jego temat. Utożsamiano go również z włoskimi Etruskami, identyfikowano z Sumerami żyjącymi na terenach starożytnej Mezopotamii. Łączono go również z językiem ormiańskim i dziesiątkami innych, najróżniejszych języków. Pojawiła się również teoria, która głosiła, że węgierski wywodzi się z japońskiego. Jak sami już zapewne zdążyliście zauważyć  - ciężki to temat i dosyć rozległy.


Węgry swoje bycie nietypowym państwem europejskim nie zawdzięczają jedynie językowi jakim się porozumiewają. Przez długie lata ich pochodzenie pozostawało pod ogromnym znakiem zapytania. Sami Węgrzy utożsamiali się z Hunami, tymi samymi, którzy wywołali wędrówkę ludów. 

Prawda jest jednak taka, że podobnie jak Finowie czy Estończycy Węgrze swoich początków mogą wypatrywać w północnej Azji.
W Europie osiedlili się znacznie niżej niż ich pobratymcy z północy. Stworzyli swoje państwo nad Dunajem i niemalże w mgnieniu oka przyswoili europejskie wzorce. Zachowali jednak na tyle swojej odrębności, że do dziś Turcy nazywają ich braćmi. Ciężko jednak określić z jakiego to powodu...

Kiedy przekroczyliśmy granicę węgierską napisałam do mamy sms’a, w którym niemalże z żalem poinformowałam ją, że z Węgrami kojarzy mi się jedynie gulasz i placek po węgiersku, który z resztą chyba wcale węgierski nie jest.

Szybko jednak okazało się, że znam wiele charakterystycznych dla kuchni węgierskiej potraw. Po prostu nie zdawałam sobie z tego sprawy.  Zupa rybna jest wymysłem węgierskich kucharzy. Posiada nawet bardzo konkretną nazwę, której niestety nie pamiętam. Zapewne dlatego, że nie jestem jej w stanie wymówić. 

Tokaj – wino, w którym jestem od jakiegoś czasu zakochana również jest pochodzenia węgierskiego.
Oprócz tego jest jeszcze jezioro Balaton, które jest największym jeziorem w środkowej Europie...

Cóż... Wychodzi jednak, że myliłam się myśląc, że prawie nic nie kojarzy mi się z tym krajem.

Słowacy, którzy przywieźli nas do kraju nad Dunajem wysadzili nas na granicy. Rzecz jasna już nie działającej. Byliśmy w szczerym polu, powoli zapadał zmrok. Do najbliższego miasta mieliśmy kilkanaście kilometrów. Autostop na Węgrzech jest jednak czystą przyjemnością, więc po chwili już jesteśmy w drodze do Gyor. Od kierowcy dowiadujemy się o kilku ciekawostkach dotyczących języka i kuchni węgierskiej. Ale o tym wspomniałam wyżej. Wysiadamy w centrum.

Było zimno. Jak to w październiku i jak to na wschodzie. Hostel był nieunikniony. Podczas chodzenia od noclegowni do noclegowni zauważyliśmy pewną ciekawostkę. Otóż cenniki w hotelach podane są zarówno w forintach – walucie węgierskiej jak i w euro. Ceny te nie pokrywają się się jednak ze sobą ani trochę. Płacąc w euro zawsze zapłacisz o jakąś ¼ ceny więcej. Może wynika to z tego, że Węgrzy myślą, że turyście z krajów objętych strefą euro nie zwracają uwagi na to czy śpią za 40 euro czy za 45... W każdym razie – taniej płacić w forintach.

Tamtej nocy wynajęliśmy pokój w akademiku za jakieś 4000 forintów (1zł = ok 74 forinty). Zostawiliśmy plecaki i wyszliśmy na piwo. Pijąc je na jednej z ławeczek w parku doszliśmy do wniosku, że im dalej na wschód... tym lepsze piwo ;)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz