Magyarorszag. Hungary. Węgry.
Madziarzy... Zapewne istnieje jeszcze kilka języków, które wywracają węgierską
nazwę Węgier do góry nogami. Nie ma się jednak co dziwić – zanim nauczyłam się
poprawnie wymawiać „Magyarorszag” minęło trochę czasu.
Dlaczego? Bo węgierski to istny łamacz języka. Praktycznie w każdym kraju,
który odwiedziliśmy byliśmy w stanie bez większych problemów nauczyć się kilku
podstawowych zwrotów. Na Węgrzech ledwie
udało nam się nauczyć jak się mówi „dziękuję”, a i to mówiliśmy często tak
bardzo niepoprawnie, że nas nie rozumiano.
Korzenie języka były tematem dość mglistym. Snuto domysły jakoby węgierski
miał być odłamem języka tureckiego, aby w reszcie uznać jego pokrewieństwo z
językiem fińskim. Nie były to jednak jedyne wariacje na jego temat. Utożsamiano
go również z włoskimi Etruskami, identyfikowano z Sumerami żyjącymi na terenach
starożytnej Mezopotamii. Łączono go również z językiem ormiańskim i
dziesiątkami innych, najróżniejszych języków. Pojawiła się również teoria,
która głosiła, że węgierski wywodzi się z japońskiego. Jak sami już zapewne
zdążyliście zauważyć - ciężki to temat
i dosyć rozległy.
Węgry swoje bycie nietypowym państwem europejskim nie zawdzięczają jedynie
językowi jakim się porozumiewają. Przez długie lata ich pochodzenie pozostawało
pod ogromnym znakiem zapytania. Sami Węgrzy utożsamiali się z Hunami, tymi
samymi, którzy wywołali wędrówkę ludów.
Prawda jest jednak taka, że podobnie jak
Finowie czy Estończycy Węgrze swoich początków mogą wypatrywać w północnej
Azji.
W Europie osiedlili się znacznie niżej niż ich pobratymcy z północy. Stworzyli
swoje państwo nad Dunajem i niemalże w mgnieniu oka przyswoili europejskie
wzorce. Zachowali jednak na tyle swojej odrębności, że do dziś Turcy nazywają
ich braćmi. Ciężko jednak określić z jakiego to powodu...
Kiedy przekroczyliśmy granicę węgierską napisałam do mamy sms’a, w którym
niemalże z żalem poinformowałam ją, że z Węgrami kojarzy mi się jedynie gulasz
i placek po węgiersku, który z resztą chyba wcale węgierski nie jest.
Szybko jednak okazało się, że znam wiele charakterystycznych dla kuchni
węgierskiej potraw. Po prostu nie zdawałam sobie z tego sprawy. Zupa rybna jest wymysłem węgierskich
kucharzy. Posiada nawet bardzo konkretną nazwę, której niestety nie pamiętam.
Zapewne dlatego, że nie jestem jej w stanie wymówić.
Tokaj – wino, w którym
jestem od jakiegoś czasu zakochana również jest pochodzenia węgierskiego.
Oprócz tego jest jeszcze jezioro Balaton, które jest największym jeziorem
w środkowej Europie...
Cóż... Wychodzi jednak, że myliłam się myśląc, że prawie nic nie kojarzy
mi się z tym krajem.
Słowacy, którzy przywieźli nas do kraju nad Dunajem wysadzili nas na
granicy. Rzecz jasna już nie działającej. Byliśmy w szczerym polu, powoli
zapadał zmrok. Do najbliższego miasta mieliśmy kilkanaście kilometrów. Autostop
na Węgrzech jest jednak czystą przyjemnością, więc po chwili już jesteśmy w
drodze do Gyor. Od kierowcy dowiadujemy się o kilku ciekawostkach dotyczących
języka i kuchni węgierskiej. Ale o tym wspomniałam wyżej. Wysiadamy w centrum.
Było zimno. Jak to w październiku i jak to na wschodzie. Hostel był
nieunikniony. Podczas chodzenia od noclegowni do noclegowni zauważyliśmy pewną
ciekawostkę. Otóż cenniki w hotelach podane są zarówno w forintach – walucie węgierskiej
jak i w euro. Ceny te nie pokrywają się się jednak ze sobą ani trochę. Płacąc w
euro zawsze zapłacisz o jakąś ¼ ceny więcej. Może wynika to z tego, że Węgrzy
myślą, że turyście z krajów objętych strefą euro nie zwracają uwagi na to czy
śpią za 40 euro czy za 45... W każdym razie – taniej płacić w forintach.
Tamtej nocy wynajęliśmy pokój w akademiku za jakieś 4000 forintów (1zł =
ok 74 forinty). Zostawiliśmy plecaki i wyszliśmy na piwo. Pijąc je na jednej z
ławeczek w parku doszliśmy do wniosku, że im dalej na wschód... tym lepsze piwo
;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz