
Pierwszą osobą, która pokazała nam, że nie
należy oceniać książki po okładce był ksiądz, którego opisywałam w poprzednim
poście. Sant Julia de Loria rzeczywiście składała się głównie z restauracji,
hoteli i sklepów znanych projektantów, ale bez względu na to panowała tam
niesamowita atmosfera. Katalończycy zamieszkujący Andorę to wyjątkowo przyjazny
naród. Praktycznie każdy z nich traktował nas jak swego, a nawet jeśli zdarzyły
się jakieś odstępstwa od tego... Powszechnie wiadomo, że wyjątek jedynie
potwierdza regułę.
Miasto można
przejść wzdłuż w jakieś 20 minut, nauka poruszania się po nim nie trwa więc
dłużej niż ten właśnie okres czasu. Sant Julia de Loria było pierwszym „większym”
miastem na naszej drodze, w którym znalezienie wylotówki nie stanowiło żadnego
problemu.
Na chodzenie po
górach nie byliśmy przygotowani, więc jedynie wdrapaliśmy się w ramach spaceru
na jeden z wielu punktów widokowych aby obejrzeć miasteczko z góry. Taki widok jest lekarstwem na każdą depresję,
widząc coś tak cudnego po prostu nie można się smucić.
Miasteczko nie
ma wybitnie ciekawej historii, nie ma też najciekawszych zabytków, ale ma w
sobie to „coś”. Trzeba tam być aby odczuć klimat tego miejsca. Poczuć się jak w
miniaturowym kraju, w miniaturowej
metropolii i od czasu do czasu jak na planie amerykańskiego filmu o Bożym
Narodzeniu. Naprawdę – gorąco polecam wybranie się na wakacje czy podczas
urlopu właśnie tam.
Kolacja, którą
dostaliśmy w prezencie od księdza była pierwszym naszym konkretnym posiłkiem od
dawna. Właściwie był to dwudaniowy obiad tylko podany wtedy kiedy je się
kolację. Najpierw na stole pojawiła się zupa – myśleliśmy, że to już wszystko,
więc po zjedzeniu chcieliśmy iść na górę, ale Portugalka prowadząca interes
stanowczo kazała nam zostać. Potem na stół przywędrowało drugie danie – mięso w
sosie pieczeniowym, frytki i surówka. Żarcie było niby typowo portugalskie,
choć nie przypominam sobie bym widziała coś podobnego w Portugalii. Choć paprykowy posmak praktycznie wszystkiego
co mieliśmy na talerzach rzeczywiście przypominał nam o tym, że jesteśmy w
portugalskiej knajpie.
Po jedzeniu
idziemy pod gorący prysznic i chowamy się do łóżka. W pokoju jest bardzo zimno,
ale mamy za to komplet ciepłych koców. Zamykamy i uszczelniamy ile się da okna i
drzwi. Zapalamy świeczkę, właściwie znicza w nadziei, że temperatura skoczy choć o stopień czy dwa. Jesteśmy tak zmęczeni, że usypiamy jeszcze w trakcie
rozmowy.

Nie był
zaskoczony naszą obecnością. Uściskaliśmy się i znów usłyszeliśmy, że jesteśmy
jego rodziną i ma nadzieję, że kiedyś jeszcze go odwiedzimy.
Jest grubo po
godzinie dziesiątej gdy zaczynamy łapać stopa do stolicy. Szybko okazuje się
jednak, że nasza panika w kwestii rzekomego zaspania była całkiem zbędna.
Dzieje się tak dlatego, że w piętnaście minut po złapaniu samochodu już jesteśmy
w centrum Andorry. Cóż... na upartego to mogliśmy sobie urządzić spacer.

Spędziliśmy w
tym państewku trzy, może cztery dni. Przejechaliśmy przez niemal wszystkie
ważniejsze miasta. Opisywanie każdego z
nich nie miałoby jednak sensu, bo tak na prawdę nie działo się zbyt wiele.
Pobyt w Andorze był rozkoszą dla zmysłu wzroku, więc by zrozumieć o czym mowa –
musicie zobaczyć to na własne oczy ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz