
Podobno by nie
zmarznąć w takich przypadkach wystarczy założyć chustkę na głowę i nie powinno
się zakładać na siebie tysiąca rzeczy (swetrów, rajstop, kurtek itp.). Inna z
teorii na ten temat głosi wręcz przeciwnie – im więcej ciepłych ubrań tym
lepiej. Ja natomiast uważam, że nie ma żadnej reguły. Podczas tych kilku dni we
Włoszech wypróbowaliśmy oba sposoby i praktycznie za każdym razem pozamarzało
nam wszystko co mogło, a nasze trzęsienie się z zimna w nocy przypominało atak
padaczki.

Uwierzcie mi –
położenie się spać w takim stanie i obudzenie się rano w jeszcze gorszym jest o
wiele cięższe do zniesienia niż to, że się troszkę w nocy zmarznie. Zimno jest
nie przyjemne – to prawda, ale jest dużo bardziej higieniczne.
Oczywiście mowa
tutaj o warunkach europejskich. Nie biorę pod uwagę żadnych skrajności.
Droga do
Wenecji jak już wspominałam nie była niczym wybitnym. Po prostu jechaliśmy,
jedliśmy, a potem szukaliśmy miejsca, w którym moglibyśmy przetrwać noc.
Ostatnią noc przed tym jak dojechaliśmy do Miasta na Wodzie spędziliśmy na
pewnym boisku.
Wcześniej poszliśmy na coś do jedzenia z uwagi, że cały dzień praktycznie nic nie
jedliśmy. Cóż można zjeść we Włoszech jak nie pyszną pizze? Miejsce, w którym
byliśmy to była mała wioska więc pizza była śmiesznie tania.

Dziewczynę z
pizzerii zainteresowały nasze wielkie toboły. Zaczęła wypytywać tak intensywnie,
że w końcu postanowiła pomóc znaleźć nam miejsce, w którym moglibyśmy się
przespać. Powiedziała, że zaprowadzi nas do miejscowego proboszcza. Według niej
powinien on zorganizować nam kawałek podłogi. Jej działanie spowodowane było
głównie temperaturą na dworze.
Grzecznie
poszliśmy razem z nią. Rzeczywiście wylądowaliśmy u księdza. Dziewczyna
porozmawiała z nim po włosku, ksiądz uśmiechnął się kilka razy i gestem ręki
zawołał nas do siebie. Zarówno mi, jak i Adasiowi podał dłoń. Po czym
ubolewając powiedział, że nie może nam w żaden sposób pomóc. Dziewczyna się
zdenerwowała. Była zła, że się jej nie udało. Uspokoiliśmy ją i podziękowaliśmy
za pomoc. Pożegnaliśmy się uśmiechem i poszliśmy szukać miejsca pod namiot.
W
rezultacie wylądowaliśmy na wspomnianym boisku. Kiedy rozstawiliśmy wszystko, a do środka włożyliśmy palącego się znicza w
nadziei na pozbycie się panującej w środku wilgoci przypomniałam sobie dłonie
tego księdza. Nie musiał nam pomagać. Nie był to jego obowiązek i nie mam
żadnych pretensji, ale jego dłonie... były delikatniejsze niż pupa niemowlaka.
Jestem zwyczajnie pewna, że facet nigdy nie pracował. Warto zaznaczyć, że miał
z sześćdziesiąt lat. I nawet nie pomyśłał by pomóc komuś w potrzebie... To było
zwyczajnie obrzydliwe.
Wtedy też przywołaliśmy do pamięci tego księdza z Sant Julia de Loria w
Andorze. Tego drugiego jakoś...cieplej wspominaliśmy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz