Wysiedliśmy w
miejscu, w którym nie istniał żaden rodzaj ruchu. Do wyboru mieliśmy trzy
drogi. Jedna prowadziła do miasteczka osadzonego na górze – ta opcja nie
wchodziła w rachubę ponieważ z owego miasta była tylko jedna droga wyjazdowa –
prowadząc do miejsca, w którym wtedy się
znajdowaliśmy. Była jeszcze droga wiodąca do wsi kilka kilometrów dalej, ale to
również był ślepy zaułek. Ostatnią możliwością było iść w górę. Przeszliśmy
około kilometra i usłyszeliśmy dźwięk silnika. Mieliśmy, szczęście, że się
zatrzymał. Przez kolejne pół godziny jechaliśmy w górę i nie minęliśmy ani
jednego domostwa, nie przejechało obok nas nas żadne auto.
Gość zwalniał
co chwilę na zakrętach i trąbił w celu sprawdzenia czy nikt nie jedzie z
przodu. Droga, a właściwie dróżka była tak wąska, że dwa samochody obok siebie
nie zmieściłyby się za żadne skarby. Dodatkowo była bardzo kręta. Widoczność
ograniczała się do jednego metra. Wysiadamy na rozwidleniu dróg. Wciąż
znajdujemy się pośrodku głuszy, ale tym razem dostrzegamy w dali jakieś miasto.
Jest jakieś 6-7 kilometrów dalej, ale przynajmniej jest. To było wielkie
szczęście w porównaniu z 30 kilometrami w górę nie wiodącymi do żądnej
cywilizacji, które właśnie przejechaliśmy.
W końcu udaje
nam się dotrzeć do miasta. Postanawiamy, że poczekam z plecakami, a Adaś zrobi
obchód po mieście i rozejrzy się za jakimiś hostelami.
Zostałam sama.
Obok był punkt czerpania wody. Nabrałam jej trochę i chlusnęłam sobie nią w
twarz. Wtedy podszedł do mnie stary człowiek. Usiadł obok mnie i zaczął
prowadzić energiczny monolog. Starałam się wyjaśnić, że nie mówię po włosku,
ale dla niego nie było to żadną przeszkodą. Z gestów wyczytałam, że pyta mnie o
moje pochodzenie. Kiedy usłyszał o Polsce od razu krzyknął z entuzjazmem
„Papa!”. Włosi co prawda wiedzą o Polsce prawdopodobnie jedynie przez Jana
Pawła II, ale wiedzą i nie szczędzą pochlebstw w kierunku jego osoby.
Po jakimś
czasie wrócił Adaś. Nie ukrywał on ani trochę zdziwienia kiedy zobaczył naszą
pogawędkę. On po Włosku, ja po Polsku – i wszyscy wszystko wiedzieli, a
przynajmniej tak udawali. Żegnam się z
moim rozmówcą i pytam Adasia o to co udało mu się załatwić. Niestety nic,
ponieważ w mieście czynny był jedynie kościół. Nie ma się co dziwić –
miejscowość wyglądała tak jakby wszelka cywilizacja zapomniała o jej istnieniu.
Postanowiliśmy spróbować złapać stopa – właściwie dokądkolwiek. I udało nam
się. W taki oto skomplikowany sposób, po
przejechaniu siedmiu gór i siedmiu lasów udało nam się wyjechać dwie
miejscowości za San Remo. Tak – troszkę dłuższą drogą.
W chwile potem
mieliśmy już stopa do miejscowości kilometr przed Imperią. Staliśmy przy
opuszczonym budynku. Odpięłam torebkę, którą nosiłam na biodrach i poszłam za
potrzebą w krzaki. W tym czasie Adaś zapytał przejeżdżającego rowerzystę o to
czy na pewno jedziemy w dobrym kierunku, a ja gdy wróciłam zaczęłam od razu
łapać stopa. Zatrzymała się kobiet z dwójką dzieci. W pośpiechu zaczęliśmy się
pakować do samochodu. Tak właśnie dojechaliśmy do Imperii. Uparliśmy się, że po
tych wszystkich przebojach z ostatnimi noclegami chcemy wynająć jakiś
pokoik.
Rozpoczęliśmy
więc wędrówkę po mieście. Ceny niestety rozpoczynały się od 50 euro. Idąc tak minęliśmy małego białego dostawczaka,
który stał na czerwonym świetle. Kierowcą był długowłosy, chudy facet. Dobrze
mu z oczu patrzyło więc pomyślałam, że może tak zapytać go o drogę. Wtedy
jednak zaświeciło się zielone i odjechał. „Trudno.” – pomyślałam i bez
wzruszenia poszłam dalej. Gość jednak zatrzymał się na najbliższym przystanku i
zaczekał na nas.
Zapytał czego
szukamy i czy może nam pomóc. Powiedzieliśmy, że szukamy taniego kawałka
podłogi. Kazał nam wsiadać do samochodu. Jednak każde z odwiedzonych miejsc
okazywało się być zbyt drogie. W pewnym momencie poczułam, że czegoś mi
brakuje. Próbowałam zlokalizować ten przedmiot. Pobladłam, zrobiło mi się zimno
i ledwie wykrztusiłam:
„- Zgubiłam torebkę.” - chodziło o tą, którą nosiłam na biodrach. Był w niej zeszyt z kontaktami do
niektórych osób z drogi, gaz pieprzowy, zapasowy telefon i kilka pamiątek. Nie było w niej ani pieniędzy, ani dokumentów, ale za to był prezent
dla mojej matki – piasek z Afryki. Komuś może wydawać się to niczym ważnym –
dla mnie to była tragedia.
Fabio – bo tak
na imię miał kierowca białego dostawczaka bardzo zaangażował się w to by nam
pomóc. Przypomniałam sobie, że ostatni
raz miałam tą torebkę tam gdzie Adaś rozmawiał z tym rowerzystą. To było jakieś
10 km od Imperii. Fabio postanowił nas tam zawieźć. Przetrzepaliśmy cały teren
w nadziei na znalezienie zguby, ale niestety – zaginęła bez śladu. Popłakałam
się jak dziecko. Nie mogłam tego przeżyć. Rozsądek kazał cieszyć mi się z faktu, że nie były to pieniądze czy
dokumenty, ale ten niby nic nie warty piasek... nawet teraz ściska mnie w
środku. Moja mama zawsze powtarzała, że chciałaby choć dotknąć afrykańskiej
ziemi... Cóż... Będę musiała ją tam po prostu zabrać ;)
Fabio
zaproponował nam nocleg u siebie. Mieszkał w bardzo specyficznych warunkach.
Ale historia ta wymaga osobnego wpisu – więc musicie zaczekać ;)
Wspaniała historia... i również mi przykro z powodu tego piasku. Kiedyś zgubiłam nowy telefon i w ogóle nie było mi go szkoda, tylko numerów które były w nim zapisane. :) Wspaniale piszesz :) Już nie mogę doczekać się dalszych historii !
OdpowiedzUsuńhttp://scenariuszmarzen.blogspot.com/
Ten piasek to było zarazem i niewiele i bardzo dużo. Tak jak napisałam - do dziś ściska mnie w żołądku gdy pomyślę, że nie udało nam się go dowieźć do domu. Cóż... Jak ujęła to moja mama - dobrze, że przywieźliśmy siebie w jednym kawałku. A co do telefonu - gdybym zgubiła telefon, za który dalej musiałabym płacić - serce by mi pękło, ale w innym przypadku...no szkoda, ale płakanie nad rozlanym mlekiem nie ma najmniejszego sensu, prawda?
UsuńDziękuję za komplement ;) Każda taka wypowiedź jest dla mnie bardzo budująca :)