niedziela, 10 sierpnia 2014

Sentymentalna Zguba

Wysiedliśmy w miejscu, w którym nie istniał żaden rodzaj ruchu. Do wyboru mieliśmy trzy drogi. Jedna prowadziła do miasteczka osadzonego na górze – ta opcja nie wchodziła w rachubę ponieważ z owego miasta była tylko jedna droga wyjazdowa – prowadząc  do miejsca, w którym wtedy się znajdowaliśmy. Była jeszcze droga wiodąca do wsi kilka kilometrów dalej, ale to również był ślepy zaułek. Ostatnią możliwością było iść w górę. Przeszliśmy około kilometra i usłyszeliśmy dźwięk silnika. Mieliśmy, szczęście, że się zatrzymał. Przez kolejne pół godziny jechaliśmy w górę i nie minęliśmy ani jednego domostwa, nie przejechało obok nas nas żadne auto. 

Gość zwalniał co chwilę na zakrętach i trąbił w celu sprawdzenia czy nikt nie jedzie z przodu. Droga, a właściwie dróżka była tak wąska, że dwa samochody obok siebie nie zmieściłyby się za żadne skarby. Dodatkowo była bardzo kręta. Widoczność ograniczała się do jednego metra. Wysiadamy na rozwidleniu dróg. Wciąż znajdujemy się pośrodku głuszy, ale tym razem dostrzegamy w dali jakieś miasto. Jest jakieś 6-7 kilometrów dalej, ale przynajmniej jest. To było wielkie szczęście w porównaniu z 30 kilometrami w górę nie wiodącymi do żądnej cywilizacji, które właśnie przejechaliśmy.
W końcu udaje nam się dotrzeć do miasta. Postanawiamy, że poczekam z plecakami, a Adaś zrobi obchód po mieście i rozejrzy się za jakimiś hostelami.


Zostałam sama. Obok był punkt czerpania wody. Nabrałam jej trochę i chlusnęłam sobie nią w twarz. Wtedy podszedł do mnie stary człowiek. Usiadł obok mnie i zaczął prowadzić energiczny monolog. Starałam się wyjaśnić, że nie mówię po włosku, ale dla niego nie było to żadną przeszkodą. Z gestów wyczytałam, że pyta mnie o moje pochodzenie. Kiedy usłyszał o Polsce od razu krzyknął z entuzjazmem „Papa!”. Włosi co prawda wiedzą o Polsce prawdopodobnie jedynie przez Jana Pawła II, ale wiedzą i nie szczędzą pochlebstw w kierunku jego osoby.

Po jakimś czasie wrócił Adaś. Nie ukrywał on ani trochę zdziwienia kiedy zobaczył naszą pogawędkę. On po Włosku, ja po Polsku – i wszyscy wszystko wiedzieli, a przynajmniej tak udawali.  Żegnam się z moim rozmówcą i pytam Adasia o to co udało mu się załatwić. Niestety nic, ponieważ w mieście czynny był jedynie kościół. Nie ma się co dziwić – miejscowość wyglądała tak jakby wszelka cywilizacja zapomniała o jej istnieniu. Postanowiliśmy spróbować złapać stopa – właściwie dokądkolwiek. I udało nam się.  W taki oto skomplikowany sposób, po przejechaniu siedmiu gór i siedmiu lasów udało nam się wyjechać dwie miejscowości za San Remo. Tak – troszkę dłuższą drogą.

W chwile potem mieliśmy już stopa do miejscowości kilometr przed Imperią. Staliśmy przy opuszczonym budynku. Odpięłam torebkę, którą nosiłam na biodrach i poszłam za potrzebą w krzaki. W tym czasie Adaś zapytał przejeżdżającego rowerzystę o to czy na pewno jedziemy w dobrym kierunku, a ja gdy wróciłam zaczęłam od razu łapać stopa. Zatrzymała się kobiet z dwójką dzieci. W pośpiechu zaczęliśmy się pakować do samochodu. Tak właśnie dojechaliśmy do Imperii. Uparliśmy się, że po tych wszystkich przebojach z ostatnimi noclegami chcemy wynająć jakiś pokoik. 
Rozpoczęliśmy więc wędrówkę po mieście. Ceny niestety rozpoczynały się od 50 euro.  Idąc tak minęliśmy małego białego dostawczaka, który stał na czerwonym świetle. Kierowcą był długowłosy, chudy facet. Dobrze mu z oczu patrzyło więc pomyślałam, że może tak zapytać go o drogę. Wtedy jednak zaświeciło się zielone i odjechał. „Trudno.” – pomyślałam i bez wzruszenia poszłam dalej. Gość jednak zatrzymał się na najbliższym przystanku i zaczekał na nas.

Zapytał czego szukamy i czy może nam pomóc. Powiedzieliśmy, że szukamy taniego kawałka podłogi. Kazał nam wsiadać do samochodu. Jednak każde z odwiedzonych miejsc okazywało się być zbyt drogie. W pewnym momencie poczułam, że czegoś mi brakuje. Próbowałam zlokalizować ten przedmiot. Pobladłam, zrobiło mi się zimno i ledwie wykrztusiłam:

„- Zgubiłam torebkę.”  - chodziło o tą, którą nosiłam na biodrach. Był w niej zeszyt z kontaktami do niektórych osób z drogi, gaz pieprzowy, zapasowy telefon i kilka pamiątek. Nie było w niej ani pieniędzy, ani dokumentów, ale za to był prezent dla mojej matki – piasek z Afryki. Komuś może wydawać się to niczym ważnym – dla mnie to była tragedia.

Fabio – bo tak na imię miał kierowca białego dostawczaka bardzo zaangażował się w to by nam pomóc.  Przypomniałam sobie, że ostatni raz miałam tą torebkę tam gdzie Adaś rozmawiał z tym rowerzystą. To było jakieś 10 km od Imperii. Fabio postanowił nas tam zawieźć. Przetrzepaliśmy cały teren w nadziei na znalezienie zguby, ale niestety – zaginęła bez śladu. Popłakałam się jak dziecko. Nie mogłam tego przeżyć. Rozsądek kazał cieszyć mi się  z faktu, że nie były to pieniądze czy dokumenty, ale ten niby nic nie warty piasek... nawet teraz ściska mnie w środku. Moja mama zawsze powtarzała, że chciałaby choć dotknąć afrykańskiej ziemi... Cóż... Będę musiała ją tam po prostu zabrać ;)


Fabio zaproponował nam nocleg u siebie. Mieszkał w bardzo specyficznych warunkach. Ale historia ta wymaga osobnego wpisu – więc musicie zaczekać ;)


2 komentarze:

  1. Wspaniała historia... i również mi przykro z powodu tego piasku. Kiedyś zgubiłam nowy telefon i w ogóle nie było mi go szkoda, tylko numerów które były w nim zapisane. :) Wspaniale piszesz :) Już nie mogę doczekać się dalszych historii !

    http://scenariuszmarzen.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten piasek to było zarazem i niewiele i bardzo dużo. Tak jak napisałam - do dziś ściska mnie w żołądku gdy pomyślę, że nie udało nam się go dowieźć do domu. Cóż... Jak ujęła to moja mama - dobrze, że przywieźliśmy siebie w jednym kawałku. A co do telefonu - gdybym zgubiła telefon, za który dalej musiałabym płacić - serce by mi pękło, ale w innym przypadku...no szkoda, ale płakanie nad rozlanym mlekiem nie ma najmniejszego sensu, prawda?

      Dziękuję za komplement ;) Każda taka wypowiedź jest dla mnie bardzo budująca :)

      Usuń