środa, 31 lipca 2013

Chorwacja

 Moja kochana mama spisywała wszystkie smsy jakie dostawała od nas podczas podróży do Chorwacji. Nie miałam o tym pojęcia więc są prawdziwe do bólu. Razem ze skracaniem ich treści żeby zaoszczędzić na znakach, szczerą radością, smutkiem, przerażeniem czy też zmęczeniem. Dodaje to w formie relacji z tamtej podróży i jako ciekawostkę.

Chorwacja – sms 


Dzień pierwszy 1 08 2012 

,,Dojeżdżamy do Słowacji. Czechy, jeśli chodzi o stopa to czysta tragedia. Nogi mi wchodzą do d….Oby na Słowacji było lepiej,, 19 ; 44

,,Zatrzymaliśmy się w motelu w Makovie. To jest Słowacja. 5 euro za osobę ,, 20 ; 55

 Dzień drugi 2 08 2012

 ,,Nigdy wcześniej nie spało mi się aż tak dobrze. Po 16 godzinnej podróży ciężko się temu dziwić. Mieliśmy własna łazienkę. Zaraz w drogę. Kawa po 60 centów. Zaraz idziemy się napić. Miła pani za barem. Dogadujemy się w trzech językach na zmianę. Górskie, cudowne widoki i kosciółek naprzeciwko okien. I supermarket niedaleko, w którym zjemy śniadanie. Napisze wieczorem,, 08 ; 03 ,

,Jestem! I to w drodze do Bratysławy,, 18 ; 58

,,Jesteśmy we Wiedniu!!! ,, 20 ; 12

,,No tak, żeby tego było mało to jakiś polak zapakował nas do busa i zabrał do centrum Wiednia. Jedziemy dalej,,! 20 ; 26

,, Mamy nocleg we Wiedniu. Jak Ci wszystko opowiem po powrocie, to padniesz,, 22 ;39

 ,,Ze strachu nie. Ja padłam z nadmiaru szczęścia. Za długo by pisać. Ale mieliśmy ,,taksówkę,, za darmo. Facet nam noclegu szukał i nie odszedł do chwili gdy znaleźliśmy lokum. Nic za to nie chciał. Wow! ,, 22 ; 46

poniedziałek, 29 lipca 2013

Najszybszy ślub na świecie

Jako jedno z "zabezpieczeń" przed niechcianymi komentarzami czy propozycjami, z których na pewno nie chcielibyśmy skorzystać wymyśliliśmy, że zwyczajnie kupimy dwie takie same złote obrączki. Wiadomo - mężatka zawsze traci na atrakcyjności więc jest to jakiś sposób na zakończenie tematu, który nas nie interesuje. Pół żartem, pół serio - nie chcę po prostu stać się przedmiotem handlu i zostać sprzedana za kilka wielbłądów. Niestety - takie sprawy jak ta zawsze zostają u nas załatwiane na wariackich papierach na ostatnią chwilę. Tak też było tym razem. Pojechaliśmy dziś do Wrocławia po resztę rzeczy na podróż. Ubrania Adasia, trochę elektroniki i kilka innych pierdół typu naczynia, kamizelki odblaskowe, kleje, taśma... Takie tam. Korzystając z tego, że i tak jesteśmy we Wrocławiu postanowiliśmy się rozejrzeć za gazem pieprzowym, którego i tak nie kupiliśmy w rezultacie. No i przypomniało nam się o obrączkach. Na złoto nas nie stać więc poszukiwania skupiły się na czymś "złotopodobnym" co tylko udawałoby obrączki z prawdziwego zdarzenia. Więc zaczęliśmy błądzić po wszelakich sklepach indyjskich, z pamiątkami i innymi upominkami i takich z drobną biżuterią. Odwiedzamy kilka sklepików w rynku, ale nie dosyć, że sprzedawcy reagują dość zabawnie gdy mówię, że chcę dwie obrączki imitujące złoto to jeszcze pytają z nutką ironii czy oszczędzamy za ślubie. Gdy jednak odpowiadamy po co nam to - baranieją i albo mówią coś totalnie nie na temat albo nic nie mówią. Ewentualnie nazywają nas dziwakami.
W jednym ze sklepów wpada mi w oko mosiężny pierścionek co odrobinę zawęża pole poszukiwania - kolor podchodzący pod złoty, cena odpowiada no i nie barwi w paskudny sposób paluchów, ale wzór jest nie do zaakceptowania. Cóż... przynajmniej surowiec, z którego mogłoby być to wykonane jest w miarę możliwości. W następnych punktach pytamy więc o obrączki z mosiądzu i dalej sprzedajemy tekst o złotopodobnym czymś. Zostaje nam zaproponowany naprawdę tandetny pierścionek ze stali ze wstawkami w kolorze złotym i gdy już prawie godziny się z myślą, że nic lepszego nie znajdziemy okazuję się, że żaden z dostępnych w sklepie rozmiarów nie pasuje na nas. Sprzedawca proponuje, że sprowadzi je dla nas co brzmi kusząco, ale gdy żąda zaliczki, ze względu na brak gotówki przy sobie i nie do końca zadowolenie z tego co proponował grzecznie dziękujemy i wychodzimy. 

piątek, 26 lipca 2013

Czechy ciąg dalszy

Jak już wiecie wyjazd do Pragi nie był spełnieniem moich marzeń. Jednak karmiłam się myślą, że prowodyrem wszystkiego była osoba, która mi towarzyszyła. Otóż... Ja zwyczajnie mam pecha do tego kraju. Autostop jest na tyle osobisty, że nie można wystawić jednoznacznej opinii, na temat tego gdzie się da, a gdzie nie da się złapać stopa, gdzie ludzie są życzliwi, a gdzie nie itd... Są jakieś tam utarte stereotypy, można też wziąć pod uwagę ilości osób podzielających konkretne zdanie. Ale zawsze są wyjątki od tych reguł, więc moje wypociny o czeskim autostopie traktujcie jedynie jako ciekawostkę, a jeśli nie byliście to jedźcie sprawdzić jak to będzie w Waszym przypadku.

Przez Czechy na Słowację:

Niewiele, prawda? Ta droga miała być skrótem. Przejechać kawałek przez Czechy, po to żeby nie robić kółeczka po Polsce. Cóż... Zamiast zyskać - straciliśmy. I to całe osiem godzin.
W sumie... Zaczęło się całkiem nieźle. Praktycznie z pierwsze czeskiej wioseczki za granicą złapaliśmy w niecałe 15 minut auto do Ostrawy.
 Z gościem nie można było się z początku dogadać, bo niestety zazwyczaj wygląda to tak, że oni rozumieją nas, a my ich ani trochę... Czech musi naprawdę chcieć żebyś go zrozumiał. Jeśli już tak jest, a on mówi powoli, spokojnie i nie zapomina o gestykulacji twoje szanse na to, że załapiesz o co mu chodzi rosną dość znacznie. I wtedy faktycznie można dopatrzeć się podobieństwa pomiędzy językiem polskim, a czeskim.

czwartek, 25 lipca 2013

Co ze sobą zabieramy?

Właściwie...niewiele. W tym roku w końcu postanowiliśmy nie oszczędzać na plecakach i kupiliśmy dwa plecaki marki Feel Free. Jak na nas - biorąc pod uwagę, że w tamtym roku w podróż pojechały z nami plecaki z biedronki - wydaliśmy potężną sumę na ich zakup. Po wytargowaniu się wyszło około 200 zł za jeden. Ale fakt faktem sprawdzają się naprawdę super. Spakowaliśmy się w nie na wyjazd na Hel i zdały egzamin w stu procentach. Adaś chwilami narzekał jedynie na ból kręgosłupa, którego z resztą by nie było gdyby nie to, że zapomniał zapiąć pasa biodrowego.  


Z rzeczy oczywistych, które należy ze sobą zabrać - karimata i śpiwór. Jeśli chodzi o karimatę to także zostaliśmy zmuszeni do zakupienia nowej. Wydatek rzędu 15zł za sztukę. W TESCO na promocji.


Śpiwory zostawił nam w spadku poprzedni rok. Nic nadzwyczajnego. Marka to jeśli dobrze wyczytałam Acamper. Był tani, można było go skompresować do niewielkich rozmiarów (24 x 23 cm) i był lekki. Nie mieliśmy pieniędzy ani śpiworów wiec koniec końców kupiliśmy właśnie ten. I byliśmy przekonani, że jeśli zda egzamin to tylko taki na jeden sezon. I się zdziwiliśmy. W miejscach gdzie jest ciepło to maleństwu temu można zaufać. Nie zabrałabym go ze sobą nigdzie na  północ, ale na południe jak najbardziej daję radę.

poniedziałek, 22 lipca 2013

Pasja

Spotkałam niedawno koleżankę, po chwili rozmowy poprosiła mnie o to żebym w końcu zrobiła dla niej coś co obiecałam jej jakiś czas temu...niestety - w odpowiedzi usłyszała, że wyjeżdżam z początkiem miesiąca. Jednak okazało się, że nie widzi w tym problemu, a spełnieniem obietnicy zajmę się gdy wrócę... i pojawił się kolejny problem.

- Taa...Tylko możliwym jest, że wracam za rok...
(chwila wymownej ciszy) - Ty jesteś stuknięta!

Naprawdę jestem? Czy robienie tego co naprawdę się kocha jest przejawem bycia stukniętym? Zawsze wydawało mi się, że to właśnie nie spełnienie swoich marzeń i szukanie coraz to kolejnych wymówek może być tego przejawem...

Ok. Nie każdy musi kochać podróże. Ale ludzie bardzo często swoje pragnienia odkładają na drugi plan, a ich miejsce zajmują rzeczy narzucone przez świat, w którym żyjemy. Bo musi być dom, rodzina, kredyt... Zastanawiam się tylko nad tym ile z osób, które tak żyje naprawdę chciało tak właśnie żyć. Oczywiście i w tym niczego złego nie ma. Wręcz przeciwnie. Ale czy serio wszyscy chcemy tego samego?

W trasie jest różnie. Czasami po nieprzespanej nocy kiedy jest się brudnym, śmierdzącym i głodnym, a trzeba pokonać jeszcze tyle kilometrów...słońce praży, nie mamy wody, a otarcia na ramionach od plecaka zaczynają lekko krwawić całkiem poważnie zastanawiam się nad stanem swojego zdrowia psychicznego. No bo kto normalny decyduje się na taki wysiłek podczas urlopu, który z założenia ma służyć do tego by odpocząć? Otóż - człowiek z pasją. Czasem naprawdę nienawidzę tego co robię i z chęcią wyciągnęłabym kopyta na swojej wygodnej wersalce...ALE NIE! Bo chcę tam dojechać, chcę to zobaczyć i chcę osiągnąć swój cel!

Czy się boję? Tak, jak dziecko potwora spod łóżka. Boję się kilku miesięcy w drodze, boję się braku funduszy, boje się temperatur, porażek i świadomości, że nie ma sensu wracać bo jesteśmy zbyt daleko. A ten strach paradoksalnie jeszcze bardziej nakręca mnie do wyprawy. Do poznania nowych kultur, ludzi, miejsc, innego zapachu powietrza... Tak... Bardzo chcę już jechać - a wyjazd za kilka dni.

Zachęcam wszystkich do spełniania swoich marzeń. Nie ma większej satysfakcji niż to kiedy osiągnie się swój cel. Bez względu na to czy jest duży czy mały. Będzie cieszył.




wtorek, 16 lipca 2013

Odliczanie

Cały rok rozgadywania się na temat tego gdzie to my nie pojedziemy powoli zaczyna być przeszłością. Teraz trwają porządne przygotowania do wyjazdu. Zostało coś około dwóch tygodni, większość rzeczy kupiona, trasa w jedną stronę opracowana, pozostało jedynie dograć kilka szczegółów, dokupić parę pierdół i można jechać. Coś co było tylko luźnymi marzeniami teraz nagle staje się rzeczywistością. Zawsze chcieliśmy tam pojechać! Zawsze chcieliśmy postawić nogę w Afryce.

Marrakesz jest najbardziej oddalonym punktem wyprawy. Nie jest wcale celem. Celem jest samo Maroko i posmakowanie zupełnie innej kultury. Mimo, że to państwo jest tak naprawdę najbardziej "europejską częścią Afryki" to jednak Afryki. Coś czego nasze oczy jeszcze nie widziały, język, którego naszym uszom jeszcze nie było dane słyszeć, zapachy i smaki, których nie znamy...

Na jaki czas? A co to jest czas? Na tyle na ile będzie trzeba. To nie żaden wyścig. Chcemy jechać nie jedynie po to by dojechać, a na miejscu przeobrazić się w turystów. Chcemy jechać by widzieć. Nawet gdyby pokonanie tych czterech i pół tysiąca kilometrów (jak podpowiada wujek google) miało nam zająć miesiąc, albo dwa...to co? Wiem, że tą trasę można przejechać w bardzo szybkim tempie, tylko nie rozumiem po co?
Jeśli zejdzie nam rok na włóczenie się po świecie, to zejdzie. Zero ograniczeń czasowych. W końcu nie żałuję się czasu na własną pasję, prawda?

 To nie jest moja ukochana wersja papierowa, ale prawie się z nią pokrywa.
Trasa opracowana jedynie do Gibraltaru, dalej droga będzie malowała się sama ;)

poniedziałek, 15 lipca 2013

The road to Hel!

W związku z tym, że z początkiem miesiąca chcemy wyjechać na kilkumiesięczną podróż do Marrakeszu (gdzie jest od po prostu najdalszym punktem podróży) przed wyjazdem bardzo chciałam odwiedzić grób Kingi Choszcz, która mimo, że nie jako jedyna objechała autostopem naprawdę wielki kawałek świata jest dla mnie kimś bardzo ważnym w życiu. Pielgrzymka na cmentarz w Gdańsku nie była tylko moim celem. Oprócz mnie w wyprawie udział wzięli Adaś i moja mama. Tak, moja matka jeździ ze mną autostopem.
Start z Mostu Milenijnego we Wrocławiu gdzie droga nie rozpieszczała nas żadnym logicznym zjazdem, a jedynie rozpędówką gdzie zatrzymała się dla nas bardzo miła pani i zawiozła za Oleśnica nadrabiając kilka ładnych kilometrów specjalnie dla nas. "Ja też jeździłam stopem, dlatego się zatrzymałam. Ale teraz... nie jeżdżę już. Dwójka małych dzieciaków pozwala nam z mężem jedynie na stacjonarne wakacje pod namiotem." - opowiada. Wskazuje palcem na Anetę i mówię, że to moja mama. Kobieta uśmiecha się i mówi "Nooo... Może jak maleństwa podrosną to też dane mi będzie pojechać z nimi tak jak pani z córką.".

Nie wszystkich kierowców się zapamiętuje. Niektórzy są tak wyjątkowi, że na zawsze znajdują miejsce w naszej pamięci, są też tacy, których nigdy nie zrozumiem. Na przykład Ci, którzy zabierają trójkę pasażerów do dwuosobowego samochodu ryzykując na prawdę sporo, a przez cała drogę nie odzywają się ani słowem, są też tacy, którzy po prostu podwieźli, ale wszystkim jesteśmy wdzięczni za pomoc w realizowaniu pasji, na którą tak na prawdę nas nie stać.

Obiecywano nam piękną pogodę. Ale chmury na niebie nie wróżyły niczego dobrego. Wiatr niemiłosierny. No i co się stać miało się stało. Zaczęło lać. Niespecjalnie byliśmy przygotowani na taką kolej rzeczy. W końcu miało być 30 stopni. Więc pakując się zabrałam same lekkie ciuchy - szarawary, bokserki... I tak dobrze, że zabrałam polar. No nic... Schowaliśmy się na przystanku autobusowym w jakiejś wioseczce przez Koninem i czekamy... Czekamy... Czekamy...Dostajemy głupawki... Czekamy....
W międzyczasie marzniemy. No ale... Czarne chmury się trochę rozeszły i z ulewy zrobiła się ledwie mżawka. Więc łapanie stopa czas zacząć!

I właśnie tutaj zatrzymał się jeden z tych kierowców, których nie da się zapomnieć.  Po krótkim wywiadzie skąd jedziemy, dokąd i po co nastała chwila ciszy. Kierowca rozejrzał się po aucie i krzyczy: "No! Mówcie coś! Nie po to was zabrałem żeby tutaj usnąć! Gadać!" No więc każdy z nas uruchamia na swój sposób słowotok. Rozmawiamy o wszystkim. Gościu opowiada nam o swojej żonie, teściach i kończy zdanie tym, że..."Kur....! Przez tych jej rodziców kredyt wziąłem na dom bo z nimi żyć się nie da! Teściowa tutaj Stasiu, Stasiu, cacy, cacy, a za plecami nóż by wbiła! A teściu? Dobry facet, ale tylko jak się ubzdryngoli! A co ja mam żonie z ojca alkoholika zrobić?!" Wszystko oczywiście w formie żartu. Takiego na wpół serio. Ton kierowcy sprawia, że wszyscy płaczemy ze śmiechu.

środa, 10 lipca 2013

Czechy

Podróżowanie autostopem ma to do siebie, że nie można wpiąć czegoś w konkretne ramy. Jedni chwalą sobie czeskiego stopa, a drudzy wręcz przeciwnie. Klną na niego i gotuje im się krew na samo połączenie słów "autostop" i "Czechy". My zdecydowanie należymy do tej drugiej grupy. Każdy z wypadów do tego kraju kończył się w jakiś sposób porażką.

 Moja pierwsza w życiu podróż z wyciągniętym kciukiem za granice była właśnie do Pragi. I o ile kwestia samego dojazdu nie była najgorsza bo w Náchodzie złapaliśmy ciężarówkę bezpośrednio do naszego celu to osoba, z którą pojechałam na pierwsze imię miała Cham, a na drugie Klęska. Dwóm osobom w podróży powinno towarzyszyć wzajemne zaufanie i zrozumienie. Tu tego zabrakło. Przy każdej okazji udowadnialiśmy sobie, że tak naprawdę się nienawidzimy i mamy w tyłkach wszystko poza samymi sobą. Ja miałam piętnaście lat i jak na złość zapomniałam zabrać ze sobą legitymacji (co uświadomiłam sobie dopiero po dotarciu na miejsce) i dodatkowo mój angielski wołał o pomstę do nieba więc siłą rzeczy byłam skazana na łaskę swojego towarzysza, a on zwyczajnie wykorzystywał moją niemoc.

wtorek, 9 lipca 2013

Noc pod salonem Toyoty i Dziadek Czelo

Trzeciego dnia prób dojechania do Chorwacji wysadzono nas w miasteczku Koflach bodajże, kilka kilometrów za Graz w Austrii. Postanowiliśmy, że będziemy jechać całą noc żeby nadrobić czas. No i generalnie takie numery w Polsce przechodzą, prędzej czy później ktoś się w końcu zatrzyma, a tam... miasto taksówek. Tylko taksówki zasuwały w te i w tamte. Było późno więc po dwóch godzinach nieudolnych prób zatrzymania czegokolwiek zrezygnowaliśmy i zaczęliśmy się rozglądać za jakąś tanią noclegownia. Niestety - też nieudolnie. I kiedy powiedziałam do mojej drugiej połówki "Kochanie, gorzej być chyba nie może...jest zimno (no bo to Alpy), dochodzi północ, nie mamy gdzie spać i nawet nic do jedzenia..." w trzy sekundy później spadła taka ulewa, jak na amerykańskich filmach. Wieki takiego deszczu nie widziałam! Rozejrzeliśmy się dookoła i w oczy rzucił nam się stojący nieopodal salon Toyoty, który miał ZADASZENIE! Szybko pobiegliśmy tam żeby schronić się przed deszczem i tak przesiedzieliśmy tam aż do świtu żeby dalej łapać. Do tej pory nie rozumiem dlaczego przykryłam się karimatą, mając dwa śpiwory w plecaku no, ale... cóż. Wtedy właśnie doszliśmy do wniosku, że jeśli kiedyś będziemy mieli samochód to nigdy nie będzie to Toyota ;)

Przez całą noc Adaś nie wiem po jakiego czorta jadł tabletki be-power przywleczone jeszcze z biedronki w Polsce, a ja trochę próbowałam spać. Ciężkie to były próby uśnięcia bo co rusz budził mnie jakiś pijany Austriak, który wracał z baru tuż nieopodal naszej "noclegowni".


Po nieprzespanej i zimnej nocy spędzonej po salonem Toyoty, kiedy tylko zaczęło świtać zebraliśmy się by iść na wylotówkę. Z nadzieją, że kiedy zrobi się jasno taksówkarze pójdą do domu odespać nockę i zacznie się normalny ruch. Ruch to podstawa, nawet jeśli kwitniesz w jednym miejscu trzy godziny to przynajmniej coś jedzie i można mieć przynajmniej jakąś drobną nadzieje na to, że w końcu nadjedzie nasz kierowca. Natomiast jeśli nie dość, że prawie nic nie jedzie, a nadjeżdżające auto słyszysz piętnaście minut wcześniej, a ono i tak Cię mija bez wzruszenia... wtedy bywa to dosyć demotywujące. I dokładnie tak było tym razem. Mgła na drodze była tak gęsta, że chwilami własnych stóp nie widziałam. Byliśmy w jednym miejscu 2h, minęło nas góra pięć samochodów i nadal tam staliśmy. Zapaliliśmy papierosa i widzimy samochód.

Wiedeńska przygoda

Przystanek Bratysława. Zaczyna robić się ciemno, a my tradycyjnie nie mamy żadnego planu co co noclegu, a zdecydowanie przydałoby się go mieć. Jak również fajnie byłoby się wykąpać bo śmierdzimy niemiłosiernie po przeprawie przez Słowację gdzie temperatura rozpieszczała nas 39 stopniami i wędrówkami przez  całe miasta żeby znaleźć dobre miejsce do łapania stopa. Zasada jaką odkryliśmy w tym kraju jest taka, że jeżeli mam pół kilometra do końca miasta, zjazd wielki na tyle, że na spokojnie trzy ciężarówki jedna za drugą się zmieszczą i każda z nich nie będzie miała problemu z wyjazdem - to nie ważne. Nie zatrzyma się nic i koniec, bo jestem w mieście. Pół kilometra dalej, za ostatnimi zabudowywaniami, na ciągłej linii zatrzyma się pierwszy samochód. Bo za miastem. No i generalnie jest to dosyć fajne bo problemu jako takiego ze stopem nie ma, ale zaczyna być upierdliwe kiedy musi się pokonać w ciągu jednego dnia 8-10 takich miasteczek, które do krótkich nie należą...

Wracając do Bratysławy. Jesteśmy na stacji benzynowej. Podchodzimy do jakiegoś pana, który do złudzenia przypomina Eliah Wood'a - naprawdę do złudzenia. Gościu czyściutki, pachnący, w nowym garniturze i baaardzo drogim samochodzie, a my jak te ostatnie sieroty - ja podejrzewająca u siebie udar słoneczny, z tłustymi włosami, podartymi szarawarami...szkoda gadać. Adaś - niewiele lepiej. No i pytamy czy nie jedzie w kierunku Wiednia i czy możemy liczyć na podwózkę. Nasz Frodo się zgadza no i jedziemy, ale tylko na port lotniczy (jakiej12-15 km od samego miasta). Gościu przeprasza nas za każdego swojego papierosa jakby to była nie wiadomo jaka zbrodnia. Piszę smsa do mojej mamy "Jesteśmy w drodze do Wiedna.", przychodzi odpowiedz: "Dopiero pisałaś, że nie możecie wygrzebać się ze Słowacji, a tu już Austria?? Jestem z was dumna!". Uśmiecham się triumfalnie ;)

Port lotniczy. Rozglądamy się. Adaś zachwyca się wielkością i rozmachem tego wszystkiego. Fakt. Olbrzymie to. Po chwili jednak rozglądamy się jeszcze raz i stwierdzamy, że trzeba się pospieszyć i wydostać do miasta bo tutaj nawet wszystkie pieniądze, które ze sobą mamy nie wystarczyłyby najprawdopodobniej na nocleg jednej osoby na jedną dobę...

Idziemy więc na wskazaną wcześniej przez Frodo stację benzynową. Rzuca nam się w oczy mały busik osobowy i siwy, miło wyglądający pan obok niego. Podchodzimy więc i pytamy po angielsku czy jedzie w stronę centrum. On odpowiada, że tak, ale nie może nas zabrać bo ten busik to coś na zasadzie taksówki biznesowej i ma szefa cały czas na karku. Rozmawiamy z nim przez chwile po czym gostek pyta po angielsku:
- Jaki jest wasz ojczysty język?
- Polski.
- ...no to mówcie po polsku...

Na początek kilka słów...

"- W piątek nad morze jedziemy.
- Ale jest zimno, po co? Chce Ci się?
- No chce mi się. Na stopa jedziemy ;)
- I co? Tak po prostu?"

No chyba tak...tak po prostu. Pakuje plecak, zerkam na mapę i wychodzę na wylotówkę do miejsca w które chce pojechać. Nie ogranicza mnie nic i chyba w tym wszystkim to kocham najbardziej.

Kiedyś jeden kierowca ciężarówki, który nas podwoził do jakiegoś zadupia w górach słysząc o naszych autostopowych planach i już odbytych podróżach powiedział, że chyba musimy mieć bardzo bogatych rodziców skoro tak jeździmy, a odpowiedzi usłyszał, że jedziemy na kilka dni, a w portfelu mamy 10zł i kilka guzików. Wtedy się uśmiechnął i powiedział: "W takim razie musicie być szaleni...".

Może... Ale nawet jeśli to co z tego, skoro daje mi to tyle frajdy i szczęścia?

Bawią mnie opinie o tym jaki to autostop jest niebezpieczny i jaka jestem nierozsądna podróżując w ten sposób. Właściwie wypowiadam się w złej osobie bo jest nas dwoje. Wszędzie czai się niebezpieczeństwo, a myśląc w ten sposób właściwie nie powinno się wychodzić z domu bo na przykład przebiegając na czerwonym świetle przez ulice może potrącić nas samochód, albo przechodząc obok remontowanego budynku może spaść na głowę cegła... Czasami znajomi pytają nas czy nie boimy się tak wsiadać do auta nieznajomego człowieka... Tak, boimy się. Za każdym razem, ale jeszcze bardziej przeraża nas fakt, że nigdzie nie pojedziemy.

Świat jest piękny, a my po prostu chcemy go zobaczyć... I nie widzimy ku temu przeszkód.
Podczas jazdy jedyne istniejące problemy to to, że trzeba gdzieś się przespać, umyć się i przynajmniej czasami coś zjeść. Nie dotyczą nas problemy dnia codziennego. Nie istnieją do momentu kiedy nie przekręcimy klucza w swoim domu. Oczywiście trzeba o tym myśleć bo bycie lekkoduchem też nie byłoby mądre, ale gdy się jedzie po prostu... nie myśli się o tym. I wiecie co? To jest aż niemożliwie relaksujące ;)

Co do autostopu jeszcze.... Podróż zaczyna się wraz z pierwszym samochodem, który się zatrzyma. Nie w momencie dotarcia do celu. Właściwie zawsze najwięcej mogę powiedzieć o samej jeździe bo po osiągnięciu celu po prostu jest fajnie i tyle. Odpoczywa się, zwiedza... Jak każdy normalny turysta.
A podczas jazdy? O Boziu ile historii można usłyszeć... no i przede wszystkim NAPRAWDĘ można odzyskać wiarę w ludzi. Tyle dobrych i uczynnych osób spotkaliśmy na swojej drodze..ee...drogach, że głowa mała. Tyle osób nam pomogło tak bardzo, że czasami wydawałoby się, że to sen... i wtedy ja doszłam do wniosku, że nasz Anioł Stróż musi brać potężne nadgodziny...

I to uczucie, że tak naprawdę jesteśmy skazani tylko i wyłącznie na siebie. Po prostu nawet w sytuacjach, które pozornie wydawałyby się bez wyjścia musimy sobie poradzić bo nikt nam nie pomoże. Oczywiście nie biorąc pod uwagę kierowców, którzy cały czas nam pomagają.

I kultowe słowa:
"-No i co teraz?
-Nie wiem... Jakoś to będzie.
-Musimy sobie poradzić, innej opcji nie ma."

Docenia się czasami nawet rzeczy, które na pozór wydawałyby się przekleństwem. Prażące słońce jest doskonałą suszarką do ubrań, ulewa to szansa na to, że kolejny dzień będzie chłodniejszy... Skrajny głód sprawi, że bułka i pasztet będzie smakowało jak jedzenie z najdroższej knajpy w mieście, a schronisko, w którym karaluchy biegają po podłodze będzie Ci pięciogwiazdkowym hotelem gdy padasz ze zmęczenia ;)