środa, 20 sierpnia 2014

Słoweńska Burza

Wydostanie się z Wenecji jest o wiele trudniejsze niż dojechanie do niej. Do części miasta, która osadzona jest na wodzie wiedzie długi most, który okupowany jest przez samochody wiozące całe rodziny oraz busy dla turystów, którzy przylecieli tutaj na przykład.

Dla autostopowicza oznacza to tyle, że stopa nie złapie bo prawdopodobnie nie będzie miejsca. To oznacza z kolei, że będzie zmuszony zapłacić za busa, który dowiezie go do lądowej części miasta.
Kupienie biletu nie jest jednak takie proste. Aby dokonać zakupu należy spędzić co najmniej godzinę w bardzo długiej kolejce. Wszystko po to by na końcu usłyszeć, że stało się w kolejce do niewłaściwego okienka.

Spędziliśmy więc dobre trzy godziny usiłując kupić bilet. Udało nam się w końcu zrobić to za trzykrotność początkowej ceny. Na końcu okazało się, że plecaki również wymagają dodatkowych opłat. Cudem wyjeżdżamy z miasta.

Pytamy pierwszych napotkanych na drodze ludzi o to jak się kierować na wybraną przez nas miejscowość. Rzeczą jasną jest to, że tacy przypadkowi ludzie są zazwyczaj przekonani, że nasze pytanie jest równoznacznym z „Skąd odjeżdżają pociągi do ...?” – tak było również i tym razem. Od razu zostaliśmy pokierowani na dworzec. Szybko więc wyjaśniliśmy, że zupełnie nie o to nam chodzi i że poszukujemy wylotówki z miasta bo zamierzamy jechać autostopem. Wtedy ni stąd ni zowąd dostaliśmy dwa biletu upoważniające nas do przejechania 60 kilometrów. W rezultacie przejechaliśmy tym pociągiem prawie sto kilometrów udając przed konduktorką, że nie mieliśmy pojęcia, że po sześćdziesięciu powinniśmy byli wysiąść.



W taki oto magiczny sposów wydostaliśmy się z komercyjnej stolicy Włoch. I tym samym znaleźliśmy się w
niewielkiej mieścinie gdzie psy szczekały nie tą częścią ciała, którą powinny były.
W planach mieliśmy dojechanie na Słowenię. Cały dzień więc uparcie dążyliśmy do osiągnięcia celu aż w końcu się udało. Słońce już dawno było poniżej linii horyzontu kiedy przekroczyliśmy granicę.

Planowaliśmy dojechać przynajmniej do Postojnej, ale postanowiliśmy zostać w miejscowości przygranicznej. Powodem tego była panująca już noc. Dookoła było sporo świetnych miejsc pod rozbicie namiotu. Niektóre aż same prosiły się o to by uczynić z nich miejsce noclegowe. Na szczęście oparliśmy się tej pokusie i postanowiliśmy minąć niewielkie miasteczko, które było przed nami. Złapaliśmy stopa dzięki któremu dostaliśmy się prawie na sam koniec miasteczka i dokładnie w momencie kiedy wysiedliśmy... zaczęło padać.

Właściwie to... zaczęło lać. Tuż obok wypatrzyliśmy budowę. Schroniliśmy się w jej wnętrzu licząc na to, że nikt nas stamtąd nie wyrzuci. Ulewa zerwała się nagle, ale nie zamierzała równie nagle ustąpić. Gdybyśmy kilkadziesiąt minut wcześniej rozstawili namiot to nie było by czego zbierać. Nie wspominając już o tym, że nie pozostała by na nas ani jedna sucha nitka.

Po godzinie zjawiła się ekipa odpowiedzialna za ową budowę. Zapytaliśmy czy możemy zostać tam na noc. Na nasze szczęście zgodzili się. Warunkiem było jedynie to aby ewakuować się około 6.00. Woleli aby właściciel, który o tej mniej więcej godzinie przyjedzie nie widział nas tam.

Robotnicy byli aż nadto mili. Dostaliśmy po tabliczce czekolady i butelce wody. Po zakończeniu budowy miejsce to miało pełnić funkcję hotelu – tak więc... byliśmy jego pierwszymi gośćmi. Właściciel niestety nigdy o tym się nie dowie.



4 komentarze:

  1. Czasami nawet zwykły przypadek może pomóc. Podziwiam za taką formę podróży bo wiąże się jednak z dużym ryzykiem i niepewnością.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cała ta podróż była w pewien sposób dziełem przypadku :) Cieszy nas to, że podoba Ci się to co robimy ;)

      Usuń
  2. Rada co do namiotu - brać ze sobą folię malarską i żabki do jej przypięcia. O ile woda nie wedrze się dołem, można spać na sucho :) Pzdr, Bogna

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W sumie... dobry pomysł. Wpadliśmy już kiedyś na to, ale zwyczajnie zawsze o tym zapominamy.

      Usuń