środa, 3 września 2014

Mukaczewo

Wstaliśmy przed świtem. Panował półmrok. Chcieliśmy uniknąć konfrontacji z właścicielem parku, więc pakowaliśmy nasz dobytek w pośpiechu. Ku naszemu zdziwieniu nie byliśmy przemarznięci. Obecność drzew była dla nas błogosławieństwem. Pozbierały one większość wilgoci przez co namiot mieliśmy prawie suchy i w dodatku uchroniły nas przed zimnem jakiego mieliśmy okazję doświadczyć w dniach poprzednich.

Z uwagi na to, że przyjechaliśmy w tamto miejsce dosyć późno i jeszcze później się położyliśmy byliśmy z rana odrobinę ... niewyspani. Ociężałym krokiem wyszliśmy na drogę. Wszędzie było mlecznie od mgły. Było też zimno. Na rozgrzewkę przed wjazdem na Ukrainę po raz pierwszy w naszym życiu jechaliśmy z Rosjaninem. Polskim zwyczajem baliśmy się. Dlaczego? No przecież nie dlatego, że był przystojnym, miłym i przyjaźnie nastawionym do świata mężczyzną w średnim wieku! Powodem naszego strachu nie był jego doskonały angielski i to, że był ciekawy dlaczego ludzie decydują się na niewygody po to by podróżować! To był Ruski, a Polacy mają w zwyczaju się bać. Strach ten jest mniej lub bardziej uzasadniony, ale występuje prawie zawsze. 

Rosjanin dowiózł nas do małego miasteczka leżącego w jednej trzeciej drogi do Czopu. Tam postanowiliśmy napić się kawy. Mieliśmy nadzieję na to, że dzięki niej zdołamy się wybudzić. Było około ósmej. Bar nie dawno został otworzony nie dawno, ale już brakowało w nim miejsca by usiąść. Podeszliśmy do baru i zapytaliśmy mężczyzny stojącego za nim o znajomość angielskiego, ale odpowiedział nam machając rękami co znaczyło chyba, że włada jedynie ojczystym językiem. Udało nam się wydedukować, że stara nam się on powiedzieć, że to nie on jest tu barmanem. Postanowiliśmy więc poczekać aż ktoś odpowiedzialny za sprzedaż wróci. W tym czasie jednak znalazł się ktoś z odrobinę większymi podstawami angielskiego (choć też prawie żadnymi) i wypytywał nas o to co będziemy chcieli zamówić. Kiedy odpowiedzieliśmy, że chcemy jedynie kawę zapadła niezręczna cisza, a wszyscy w barze spojrzeli na swoje piwa albo drinki. Wtedy ktoś zapytał o nasze pochodzenie. No to przyznaliśmy się, że jesteśmy Polakami... Kiedy ludzie to usłyszeli nagle na ich twarzach pojawiły się uśmiechy od ucha do ucha i ktoś krzyknął znane już nam powiedzonko:

- Polak-Węgier dwa bratanki! 

...w tym wypadku głównie "dwa bratanki do szklanki" bo wódka zaczęła się lać... Co by uniknąć tej części powiedzonka, w którym występuje szabla (Polak, Węgier dwa bratanki! I do szabli i do szklanki!) postanowiliśmy wychylić kielicha. I taki właśnie był nasz poranek. Kawy też zdołaliśmy się napić, ale to było chwile później. W pośpiechu opuściliśmy bar co by uniknąć większej libacji, na którą się zapowiadało. 

Kolejnym punktem, który odwiedziliśmy była piekarnia. Tam weszliśmy w posiadanie bułek pszennych z zapiekanym żółtym serem i smażonym boczkiem. I dzięki tym tłustościom uniknęliśmy złego samopoczucia. Z miasteczka wyjechaliśmy dzięki pomocy bardzo starej kobiety. Była to chyba najstarsza kobieta jaka kiedykolwiek się dla nas zatrzymała. Miała chyba z osiemdziesiąt lat, ale i tak postanowiła nam pomóc. Do Czopu dojechaliśmy z młodym facetem, a tam okazało się, że przejścia dla pieszych nie ma. Zmuszeni byliśmy więc aby przejechać przez granicę musieliśmy również złapać stopa. Z tym większego problemu nie było. Samochodów było pod dostatkiem. Już kilka kilometrów przed wioską zaczynała się kolejka do granicy. Po kilku minutach siedzieliśmy już w samochodzie życzliwego Ukraińca, z którym spędziliśmy dobre trzy godziny na granicy. Wypytywał nas dosłownie o wszystko. Czy rozmawialiśmy po angielsku? Nie. Ale nie mieliśmy żadnych problemów z dogadaniem się. Kiedy już przejeżdżamy granicę nie możemy uwierzyć własnym oczom. Mieliśmy wrażenie jak gdybyśmy wjechali do zupełnie innej rzeczywistości. Droga, którą kierowca nazywał autostradą nie przypominała nawet polnej drogi - asfalt był dziurawy, a tam gdzie wcale go nie było powstawały bagna! Krowy chodziły poboczem. Latarnie były bardzo leciwe, a miasta wyglądały jak sprzed kilkudziesięciu lat.

Dojeżdżamy do Mukaczewa. Tam dostajemy w prezencie od kierowcy mapę Ukrainy. Dziękujemy mu za pomoc i wysiadamy z samochodu. Miasto nie jest małe, ale jego obrzeża przypominają zabitą dechami wioskę. Ruszamy w poszukiwaniu hostelu. Nie mamy z tym większego problemu. Kiedy tylko dochodzimy do centrum znajdujemy hostel za w przeliczeniu około 15 zł za głowę za noc. W pokoju jest kilka łóżek, ale jesteśmy jedynymi lokatorami. Adaś idzie pod prysznic, a ja postanawiam się położyć na łóżku i chwilę odpocząć. Jednak w chwili gdy opadam na nie nagle okazuje się, że leżę praktycznie na ziemi. Dlaczego? Bo łóżko wykonano z siatki z płotu. Zardzewiałej w dodatku. Kolejne, na którym próbuję się położyć w przeciwieństwie do pierwszego jest twarde jak deska - zapewne dlatego, że z deski je wykonano i zapomniano o materacu. 

Po kąpieli idziemy do sklepu. Po słodycze i piwo. Dobre i tanie ukraińskie piwo. Wypijamy je w parku na ławce, a następnie wracamy do naszego pokoju. I nawet udaje nam się wyspać ;)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz