sobota, 20 września 2014

W polskich progach

Hot-dogi, które mieliśmy zamiar kupić często zwane są francuskimi. Nie mam pojęcia skąd wzięła się owa
nazwa ponieważ we Francji ani ich nie widzieliśmy, ani nie spotkaliśmy nikogo kto wiedziałby czym one są. Nie mniej - mieliśmy na nie aż nieprzyzwoitą ochotę! Szybkie to to, ciepłe i tanie. Spałaszowaliśmy je więc w pośpiechu, a następnie zaczęliśmy się kierować w stronę Lublina.



Oh, jakim cudownym uczuciem było to gdy mogliśmy odebrać telefon i nie przeliczać w głowach kosztów połączenia! Pokuszą się wręcz o stwierdzenie, że po tak długiej nieobecności w kraju - zakochaliśmy się w Polsce od nowa. Porozmawialiśmy chwilę z bliskimi. Opowiedzieliśmy o noclegu na dworcu i przejeździe na gapę w pociągu. I o tym ile czasu musieliśmy spędzić na granicy.


A potem? Potem postanowiliśmy, że najwyższy czas zobaczyć Warszawę. Adaś zdradził, że w Mińsku
Mazowieckim mieszka jego ciocia. Ewa od dawna już zapraszała nas do siebie, ale zawsze brakowało nam czasu by ją odwiedzić. Aż do tamtej chwili. Wyszliśmy więc na wylotówkę i rozpoczęliśmy łapanie stopa. Auta, które nas mijały były głównie na ukraińskich rejestracjach. Chętnych na przygarnięcie dwójki polskich autostopowiczów zdecydowanie brakowało. Staliśmy więc i czekaliśmy na cud.

Zdarzyło się ich tak wiele w trakcie całej podróży, że kolejny zdawał się być jedynie formalnością. Nie - nie żebym nie była wdzięczna losowi za to jak kierował naszym życiem - bo jestem, a właściwie jesteśmy bardzo wdzięczni. Chodzi zwyczajnie o to, że szczęście rzadko nas opuszcza ;)

Tak było i wtedy. Po upływie pewnego czasu po prostu nadjechał kierowca, który nas zabrał aż do samego Lublina. Starsze małżeństwo zadało nam kilka standardowych pytań. Potem temat zszedł na to czym zajmuje się młodzież w dzisiejszych czasach. Najpierw było więc narzekanie na tych, którzy piją, nie uczą się, a do pracy chodzą tylko po to by mieć na kolejne piwo. Padło kilka nieprzyjemnych określeń na ludzi pozbawionych większych perspektyw i leni okupujących garnuszki rodziców. Potem zostaliśmy pochwaleni z to, że mamy pasję i skupiamy się na realizowaniu jej, a potem... Potem nasi kierowcy dali upust temu jak dumni są ze swojego syna.

Tak więc wychwalali pod niebiosa to jak dobrze się ich pociacha zawsze prowadziła. Jego dobre oceny szkolne - podobno bardzo dobre od podstawówki. Potem to jak poszedł na studia medyczne i w końcu wyjazdy w związku ze swoją pracą i pasją w jednym. No cóż... Nawijali o nim dobrą godzinę, prawie nie biorąc oddechów, ale trzeba przyznać, że mieli się kim pochwalić.

W Lublinie ostatecznie pożegnaliśmy się z "karimatą" Adasia, która w rzeczywistości była po prostu bardzo
dużym, zrolowanym kartonem. Od czasów podróżowania po Hiszpanii był to ten sam karton - cały w nazwach przeróżnych miejscowości. Całkiem ciekawie wyglądał taki wystający ze śmietnika kawał papieru z napisem "San Remo" na przykład. Ludzie, którym nie obcy jest temat autostopu zapewne mieli niezły ubaw widząc coś takiego, a przynajmniej ja bym miała.

Nie mieliśmy zbyt wielu przygód na tamtej trasie. Ot, jakiś drobny piknik pod sklepem z kefirem w głównej roli. Kilku bardzo fajnie nastawionych do życia kierowców i wreszcie dotarcie do celu.

Ewa nie miała pojęcia o tym, że złożymy jej wizytę. Z nadzieją w sercach, że nie pogniewa się na nas ruszyliśmy na podany przez mamę Adasia adres by stanąć w jej drzwiach. Zostaliśmy przywitani jeszcze bardziej miło niż się tego spodziewaliśmy. Raz jeszcze Ci dziękujemy Ewa ;)


2 komentarze:

  1. Swietnie się to czyta :)
    Sama nie miałam nigdy odwagi podróżować stopem, chyba jestem za mało szalona ;)
    Czekam z niecierpliwością na więcej postów :)

    OdpowiedzUsuń