
mogliśmy spokojnie wrócić do domu, ale to nie w naszym stylu. Wyjechaliśmy na stopa, to i na stopa wrócimy. Czy mieliśmy jakiś plan? Owszem. Po tym jak przejechaliśmy przez kilkanaście stolic różnych krajów doszliśmy do wniosku, że dobrym pomysłem byłoby odwiedzenie swojej własnej. Adaś w Warszawie był dawno temu, a ja jeszcze nigdy.Nie ciągnęło mnie też nie wiadomo jak bardzo, ale jako, że jestem Polką - wypadałoby wiedzieć jak jest w stolicy mojego kraju.

Nie gnaliśmy jednak zbyt szybko. Najpierw postanowiliśmy jeszcze kilka chwil spędzić na Ukrainie.
Spojrzeliśmy na mapę. Kovel - był naszym pierwszym celem. Następnie mieliśmy się kierować do Lubomla, a potem do Chełma - już w Polsce. Dalej była już droga do Warszawy. Droga ta wydawała się być największą ze wszystkich możliwych. A przynajmniej była zaznaczona na mapie najgrubszą kreską. Pokusiliśmy się wtedy nawet o nazwanie jej autostradą, ale wszystko to co było później wyprowadziło nas z błędu.
Wsiedliśmy do marszrutki w centrum Lwowa. Zapłaciliśmy za przejazd. Nasze plecaki z lekka wystawały poza pojazd. A w jego wnętrzu panowało coś co spokojnie można by nazwać przeludnieniem. W totalnym ścisku, starając się nie wypaść z maszrutki dojeżdżamy na koniec trasy. Okazuję się jednak, że to jest o całe trzy przystanki za daleko. Zakładamy plecaki z bez słowa protestu idziemy na wylotówkę z miasta.
To jak ów wylot wyglądał już odrobinę nas zaniepokoiło. Droga była jakby odrobinę rozkopana. Może trochę w remoncie...a może remont rozpoczęto kilka lat wstecz i zabrakło funduszy? Na wlot do autostrady nie wyglądała. Jednakże - widywaliśmy gorsze widoki więc po prostu wyciągnęliśmy kciuki i staraliśmy się pojechać dalej. Nie musieliśmy przesadnie długo czekać. Po kilkunastu minutach zatrzymał się ktoś kto podrzucił nas do jednej z pierwszych wsi za Lwowem. Wysiedliśmy z samochodu i utonęliśmy w bagnie. Dosłownie. Zwyczajnego asfaltu ta ziemia nie widziała - było tylko błoto. Podziękowaliśmy kierowcy, a gdy odjechał rozejrzeliśmy się dookoła. Kilka domów z dachami, których wołanie o pomoc aż dało się słyszeć. Stare kobiety pracujące w ogródkach, odziane w kolorowe fartuszki. Jeden sklepik - w którym rolę główną na półkach gra alkohol. Jakiś pijak pod drzewem, któremu zabrakło sił.

murku przed spożywczym. Jedząc obserwujemy pijaka, który zdaję się walczyć z grawitacją. Widok ten jest...właściwie ciężko powiedzieć czy bardziej zabawny czy żałosny. Udaje mu się wreszcie wstać i nawet dość do sklepu. Nie wypowiada ani słowa. Ekspedientka po prostu wyciąga spod lady wino kiepskiej jakości i podaje je klientowi:
- Ale jutro to Ty zapłacisz? Ha?! - głośnym tonem mówi sprzedawczyni.
- Zapłacę, zapłacę. Nie zapomnę to i zapłacę. - pokornie odpowiada pijaczyna.
Byliśmy tak może piętnaście minut, ale wydawało nam się, że zobaczyliśmy już wszystko co można było w tamtym miejscu zobaczyć. Zebraliśmy się wiec i poszliśmy na koniec wsi - jakieś sto metrów dalej.
'
Zdawało nam się, że stoimy bardziej w polu niż na drodze. Dookoła była kupa gnoju i siana. A my samy po kostki zanurzeni byliśmy w błocie. Rozejrzeliśmy się dookoła siebie raz jeszcze z niedowierzaniem. I znów zerknęliśmy na mapę. Chcieliśmy upewnić się czy my na pewno jesteśmy na tej drodze, która została na mapie zaznaczona tak wyraźnie. Ku naszemu ogromnemu zdziwieniu - to była ta droga.

Wtedy też doszliśmy do pewnych wniosków. Nikt z naszych bliskich nie chciał byśmy jechali na Ukrainę. Ogarniała ich wręcz panika - jak dla mnie wtedy nieuzasadniona niczym - na myśl, że chcemy podróżować stopem po tym kraju. Nie potrafiliśmy zrozumieć dlatego tak jest. Po kilku próbach jednak - udało nam się.

Do takich wniosków doszliśmy jadąc samochodem ze stłuczoną przednią szybą bo drodze, która rzeczywiście wyglądała tak jakby jej synonimem było słowo "wypadek".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz