Sangria to jeden z najbardziej popularnych hiszpańskich trunków, ale bezproblemowo można dostać ją
również w Portugalii. Bazą tego napoju jest czerwone wino i owoce cytrusowe - największym zainteresowaniem cieszą się pomarańcze. Oczywiście nie jest ona ograniczona swoim hiszpańskim pochodzeniem i występuje w wielu różnych wersjach na całym świecie. Często rozcieńczona wodą lub wzbogacona innym mocniejszym alkoholem.
Wielu zachwycało się Sangrią, wielu ją polecało nazywając ją "świetnie orzeźwiającą".
...ale my mamy inne zdanie.
Ten sikacz był jedną z pierwszych rzeczy jakie kupiliśmy w Portugalii. Wiem, że nasze zdanie może wynikać z tego, że cena tego produktu nie przekraczała jednego euro, ale nasz polski "Komandos" przy tym to byłby nektar bogów, a cena chyba podobna. Szczęścia w tym wszystkim tyle, że gdy ją kupiliśmy uparłam się na nachos bo inaczej wcale nie udałoby się jej przełknąć. Chyba, że... jest się Polakiem i nie potrafi się wyrzucić niczego za co się zapłaciło.
Tak więc wyżłopaliśmy cały litr napoju, który w smaku przypominał zgniłe jabłka, przeterminowane cukierki o smaku pomarańczy i substancje, która chyba miała zastąpić cukier. Myślę też, że producent nie zapomniał dodać całej tablicy Mendelejewa. Ale cóż począć... Kupiliśmy - trzeba wypić. I po raz kolejny w życiu "polaczkowość" nas załatwiła. Właściwie nie nas - bo Adasiowi poza zgagą nic nie było. Ja natomiast dostałam rozstroju żołądka, alkohol i słonko nagle się ze sobą zaprzyjaźniły - czego efektem straciłam przytomność. Potem długo jeszcze bolała mnie głowa i odbijało mi się sfermentowanymi niby-pomarańczami.
Nikt mi nie wmówi, że da się to pić. Do dziś mam odruch wymiotny jak pomyślę o tym napoju.
Moja szczera rada - jeśli już chcecie tego się napić - nie oszczędzajcie.
Ale to było w Portugalii, a jak do niej dojechaliśmy?
Było to tak...
Wyjechaliśmy z Cabo Finisterra obierając kierunek na Santiago de Compostela . Wyjechanie z Końca Ziemi nie było tak trudne jak przypuszczaliśmy. Jakaś młoda dziewczyna po prostu zauważyła nas jak wleczemy się z tymi wielkimi plecakami i z uśmiechem od ucha do ucha krzyknęła coś po hiszpańsku na końcu dodając nazwę miasta, do którego chcieliśmy jechać. Oczywiście byliśmy skazani na język migowy, ale wcale jej to nie przeszkadzało. Co chciała wiedzieć jakoś zdołaliśmy jej wytłumaczyć, a potem po prostu mówiła i nie zwracała specjalnej uwagi na to, że nic nie rozumiemy. Nie mniej pozostawiła po sobie bardzo miłe wspomnienie. W katedrze w Santiago de Compostela znajduje się cel wędrówki pielgrzymów pokonujących szlak Camino de Santiago. Pielgrzymi Ci wierzą, że w tej katedrze pochowane jest ciało Jakuba Większego Apostoła, którego imię nosi cała droga.
Uczestnicy szlaku wyglądają w sposób dość konkretny. Mają plecaki, często śpiwory i karimaty. Ich ubrania są zniszczone, podobnie buty. Są wędrowcami i tak właśnie wyglądają - szczęśliwi, zmęczeni drogą ludzie...a my? Nie pokonywaliśmy szlaku, ale wyglądaliśmy właśnie w taki sposób - jak wędrowcy, którymi byliśmy.
Byliśmy głodni więc poszliśmy do najbliższego baru w poszukiwaniu tortilli. Nie powiedzieliśmy nic poza tym co trzeba było powiedzieć. Złożyliśmy zamówienie i poszliśmy do stolika. Jednak gdy przyniesiono nam jedzenie...choć w barze panowała samoobsługa, która wcale nam nie przeszkadzała... okazało się, że nie są to dwa kawałki, a cztery, dwie kawy i jakieś smażone mięso z warzywami. Tak... wszystko ładnie, pięknie tylko kto za to zapłaci?! Poszliśmy dowiedzieć się o co chodzi i wyjaśnić sprawę. Ale bariera językowa znów o sobie przypomniała. Gość na barze nie wie o co nam chodzi i z uśmiechem pokazuje na nasz pełen żarcia stolik, a my z rozpaczą machamy portfelem i próbujemy mu wyjaśnić, że nas na to nie stać... i tak przez dziesięć minut...
Aż w końcu podchodzi do nas jakiś pan, łapie za ramie Adasia i mówi:
- Camino de Santiago!
Więc my już przynajmniej coś rozumiejąc mówimy, że nie, że nie jesteśmy pielgrzymami. Ale facet powtarza to tylko po raz drugi pokazuje ręką na stolik i mówi:
- For free, no pay.
Cóż... dalsze tłumaczenie nie miało sensu. Uznali nas za kogoś kim nie byliśmy i nie chcieli słuchać wyjaśnień... Więc zwyczajnie najedliśmy się na koszt świętego Jakuba - dzięki Kubuś! : )
Najedzeni ruszyliśmy dalej powoli kierując się do granicy z Portugalią. Z Santiago złapaliśmy stopa na góra trzydzieści kilometrów. Zostaliśmy wysadzeni na jakiejś maleńkiej wsi. I tutaj zaczyna się historia o tym, jak o mały włos nie zamordowałam Adasia...
Pamiętacie naszą muszle z Cabo Finisterre? Tą większą niż moja dłoń? Mieliśmy w planach wysuszyć ją porządnie podczas postoju. Ale, że jeszcze takiego nie mieliśmy, a włożyć się jej mokrej i całej w glonach do plecaka nie dało - to włożyliśmy ją do reklamówki i przywiesiliśmy do klapy mojego plecaka. I gdy na tej wsi złapaliśmy kolejnego stopa, z wielkim zamachem założyłam plecak i pobiegłam do auta. Całkiem zapomniałam o dyndającej torbie z wielką skamieliną... a że Adaś stał za mną...to dostał nią z całej siły w łeb. O czym dowiedziałam się gdy wysiedliśmy ze złapanego samochodu na kolejnej wsi. Adaś dostał tak mocno, że twierdzi, że widział z bliska nasz układ słoneczny, a równowagi nie mógł utrzymać tak jakby wypił litr spirytusu. Ale ja załapałam, że dostał dopiero gdy zobaczyłam wielkiego guza na środku jego czoła!
- Ines... jestem jednorożcem! - Te słowa powtarzał przez cały kolejny dzień.
Ale to nie koniec nieporozumień i wypadków tego dnia. Zatrzymała się ciężarówka. Jak za każdym razem staraliśmy się zapakować do niej jak najszybciej. Nasza mapa, która towarzyszyła nam już w drugiej podróży była mocno wciśnięta w karimatę Adasia tak aby była zawsze pod ręką. Przejechaliśmy kolejny niewielki odcinek i wysiedliśmy w Redondeli. Zaczęło się ściemniać więc i powoli rozglądać zaczęliśmy się nad miejscem pod rozbicie namiotu. Nie zamierzaliśmy tego dnia jechać dalej, ani tym bardziej się wracać...aż tu nagle... NIE MAMY MAPY! No rozpacz. Nie mamy mapy przed samą Portugalią. Mapę Hiszpanii mieliśmy od Pana Gonzalez i mimo, że Portugalię też obejmowała to w bardzo ubogi sposób. A tak poza tym to była nasza mapa! Którą najzwyczajniej w świecie lubiliśmy. Z drobnymi zapiskami, oznaczonymi przez nas trasami. Wróciliśmy się jej szukać. Przetrzepaliśmy wszystko co się dało - nawet śmietniki w nadziei, że ktoś ją znalazł i wyrzucił. Ale niestety - musiała zostać w ciężarówce.
Załamani wróciliśmy się do Redondeli, aby zdążyć przed zmierzchem. Pytaliśmy ludzi o noclegi, lecz w mieście nic taniego nie było. Ruszyliśmy się więc w kierunku plaży, po drodze kupując 2 pięciolitrowe baniaki z wodą aby móc się choć trochę umyć. Te trzy godziny, które straciliśmy na szukanie zguby uniemożliwiły znalezienie jakiegoś sensownego miejsca bo na środku parku ani na strzeżonej plaży się przecież nie rozbijemy, a błądzenie po pobliskim lesie po ciemku też nie byłoby najmądrzejsze. Tak więc
poszliśmy na plaże choć odrobinę się opłukać i myśleliśmy, że ze spania tej nocy już nici. Po "prysznicu" chwilę pokręciliśmy się po mieście i zobaczyliśmy jeszcze otwarty bar. Postanowiliśmy, że kawa w tej sytuacji może być całkiem dobrym pomysłem. Napiliśmy się jej i gdy wyszliśmy z baru zobaczyłam policjanta. Pamiętam historię, którą opowiadał mi mój kolega, o tym jak koczowali w parku z plecakami starając się przeczekać noc (nie pamiętam w jakim kraju) i policja zaczęła robić im problemy oskarżając ich o włóczęgostwo. Chcąc uniknąć podobnej sytuacji i akurat widząc policjanta na horyzoncie poprosiłam Adasia aby zapytał go czy jeśli przeczekamy w taki sposób noc tonie będzie to problem.
Cóż...Nie byłby. Ale uznali, że może być to dla nas niebezpieczne. Poinformowali nas, że będą szukać rozwiązania tej sytuacji i że mamy poczekać. Zostaliśmy wylegitymowani i zapytani o to czy po prostu nie możemy sobie pójść do hotelu. Odpowiedź była prosta - "Jeśli byśmy mogli to nie byłoby nas tutaj".
Zaczynamy przepraszać za stwarzanie być może sztucznego problemu, ale w odpowiedzi słyszymy coś czego nigdy nie spodziewałabym się usłyszeć z ust policjanta...
- Macie problem więc przyszliście na policje, a policja jest od tego żeby rozwiązać wasz problem i wam pomóc. Więc się uspokójcie i zaczekajcie.
Szczęka mi opadła i faktycznie przestałam gadać. Zostaliśmy zaprowadzeni do jakiegoś gmachu sportowego. Powiedziano nam, że możemy się tu przespać i umyć. Dostaliśmy materace. Kazano nam zwinąć się o siódmej rano zanim przyjdzie ekipa sprzątająca bo tak na prawdę nie powinno nas tam być. Policjant uśmiechnął się i zamknął za sobą drzwi...
To było przed tym jak dojechaliśmy do Portugalii, bo kolejnego dnia już piliśmy Sangrię na portugalskiej plaży czego po dziś dzień szczerze żałuję...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz