środa, 7 maja 2014

Uspakajający żydowski błękit - Chefchaouen c.d

Jak za każdym razem gdy lądujemy w nowym mieście pierwszą rzeczą, o którą postanawiamy się
zatroszczyć jest znalezienie noclegu.  Poszukujemy więc miejscowej mediny. Aby do niej się dostać należy przekroczyć jedną z pięciu znajdujących się w mieście bram - przynajmniej jeśli chodzi o ich oryginały bo w rzeczywistości jest ich tam całe tysiące. Można je dostać w formie breloczków, wisiorków, obrazków, odlewów gipsowych i całej masie innych hurtem lecących z Chin pierdół. Owszem - nawet na tym z tyłu można przeczytać "made in China". Wracając jednak do mediny - mijamy bramę i już jesteśmy w samym centrum błękitu Chefchaouem. Stare miasto swój urok widocznie zawdzięcza przybyszom z Hiszpanii. Nie wielkie placyki odsłaniające się za każdym zakrętem, artystycznie wykonane fontanny, w których płynie woda wprost z górskich potoków mocno przywołują do naszej pamięci wizerunki miast w Hiszpanii. Aż dziw, że ta medina nie widnieje na liście światowego dziedzictwa!

Noclegu długo nie musimy szukać. Po może pół godzinie dopada nas dwóch naganiaczy. Jako, że w mieście
są dwa rywalizujące ze sobą hotele każdy z nich chce nas zaciągnąć do tego, dla którego pracuje. Oh, jak wielkie jest nasze zdziwienie kiedy okazuje się, że ów hotele leżą dosłownie obok siebie! Oczywiście nie są to jedyne hotele w Chefchaouen, ale są niewątpliwie najbardziej rozreklamowane. No rozumiecie - ulotki, wizytówki i ubrani na niebiesko naganiacze - sama magia, nie?


W każdym razie udaje nam się stosunkowo nie drogo wynająć miejsce na dachu. Z resztą nie nam jednym - obok nas śpi tam przynajmniej trzy tuziny ludzi. Mieszanka kulturowa w czystej postaci! Za nami Amsterdam, obok śpi dwoje Niemców, po prawej przybysze z hiszpańskiej Galicji. Jeszcze w innym miejscu przeklinający bez umiaru Rosjanie, a tuż za nimi para wycieczkowiczów z Japonii...


... i ta ogromna kolejka do toalety...

Zaklepujemy sobie miejsce na grubym materacu, rozkładamy na nim koce i zostawiamy plecaki. Potem
niestety para Niemców owy materac sobie przywłaszcza, a my musimy przez cały wieczór kombinować na czym by tu spać, ale no cóż... Takież to uroki spania na dachach.

Centrum wszelkiej komercji jest tam plac Uta el-Hammam. Jest to po prostu skupisko wszelkich garkuchni, którego główną atrakcją jest jego położenie - leży po prostu w cieniu. Kilka knajp i kawiarni działających tam oferuje wszystko od pizzy, poprzez sałatki aż po grillowanego kurczaka. Można też pokusić się o tażin. Na deser serwowane są koktajle z owoców miksowanych przy kliencie (pycha!) albo szklaneczka zielonej herbaty z miętą pół na pół z cukrem.

Prawda jest taka, że mimo rozkwitu turystyki i podkładaniu się tamtejszych sprzedawców pod turystów niczym latający dywan pod Alladyna nie do końca potrafię być złośliwa wobec tego miejsca. O ile Marrakesz aż przyprawiał mnie o dreszcze o tyle Chefchaouen zapisał się w mojej pamięci jako miejsce pełne spokoju i swoistej magii. Może to zasługa pól haszyszu otulających miasto, a może naprawdę sprzedawców, którzy nie byli tak natrętni jak w innych miastach. A może ten żydowski błękit rzeczywiście ma jakieś uspakajające właściwości? Nie wiem - ale teksty o tym miejscu chyba będą najmniej kąśliwe ze wszystkich o Maroko na tym blogu.

Tuż obok wspomnianego placu, żeby nie powiedzieć, że właściwie na nim znajduje się Kasba. Jest to nic
innego jak fortyfikacja obronna umiejscowiona w najwyższym punkcie miasta. W takiej fortecy gromadzono zapasy na wypadek konieczności powstania zbrojnego lub też ataku wroga. Jest to swoisty rodzaj bardzo małej dzielnicy, miasteczka w mieście. Umocnionego miasteczka w mieście. Coś jak koszary wojskowe.

Przechadzając się w inne części mediny można dać się wręcz zaczarować straganom, na których poza chińską tandetą można odnaleźć faktyczne fragmenty tradycyjnego rzemiosła. Sprzedawcy oferują własnoręcznie haftowane serwetki i ubrania, dziergane swetry i własnej produkcji koce i dywany. Niedowiarków takich jak my prowadzą do swoich warsztatów - i nawet jeśli nie jest to autentyczne to tak właśnie wygląda.

Nie brakuje też garncarzy i malarzy - choć tych ostatnich naprawdę choćbym chciała nie potrafię docenić.

Uliczki przystrajają rzeźbiarze. Drewniane lalki spoglądają z ziemi i prawi krzyczą by je kupić. Nawet muzyka tam nie drażni tak jak w pozostałych miejscach w Maroko. To miasto faktycznie ma w sobie coś - czego inne nie mają.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz