czwartek, 19 marca 2015

Marsz do Żnina

Zwiedzanie Biskupina pochłonęło kilka godzin. Było niesamowitym doświadczeniem i całkiem niezłą zabawą. Było niezwykle wyciszające ze względu na brak obecności innych ludzi i bliskość przyrody. Wszystko to było tak przyjemne, że nie mogę nawet zebrać się w sobie by ponarzekać na temperaturę, która panowała wokół - jak to mam ostatnio w zwyczaju.

W każdym razie po bardzo wyczerpującym spacerze po wszystkim co oferowało biskupińskie muzeum mieliśmy nadzieję na szybkie złapanie stopa do położonego nieopodal Żnina.

...nadzieja jednak w tym wypadku okazała się matką głupców i całkiem dosłownie wyprowadziła nas w pole.

Otóż maszerowaliśmy tak długo, że aż dotarliśmy do Wenecji. Tak - dobrze czytacie - do Wenecji! Nie było w niej  jednak placu świętego Marka ani setek turystów, było za to sporo wody i muzeum kolejki wąskotorowej - jeśli to się liczy.


Marsz przez pierwszą godzinę był nawet przyjemny. To, że przez wspomnianą godzinę nie minęło nas ani jedno auto, rower, człowiek, cokolwiek - nawet trochę fascynujące... było tak do chwili kiedy słońce zaczęło chować się za horyzont, a gdy schowało się zupełnie - sytuacja, w której się znaleźliśmy zaczynała być z lekka przerażająca.

Ze względu na brak widoków na jakikolwiek środek komunikacji - postanowiliśmy pójść za radą pierwszych napotkanych tubylców i skrócić sobie drogę idąc przez pole. Z tamtego punku do Żnina mieliśmy około dziesięciu kilometrów, idąc skrótem - około siedmiu.

Chodzenie na skróty w nieznanych okolicach jest zazwyczaj jednak kiepskim pomysłem. Jakoś tak wyszło,
że zabłądziliśmy.

Nie ma jednak tego złego, jak to niektórzy mawiają! Błądzenie po polnych drogach w totalnej ciemności wzbudziło litość jedynego samochodu w okolicy jaki widzieliśmy...i....złapaliśmy stopa pośrodku tego pustkowia. Był to jeden z naszych najbardziej dziwacznych "stopów"!

W każdym razie po godzinach tułaczki - szczęśliwie dojechaliśmy do Żnina. Poinformowaliśmy o tym Dorotę i w odpowiedzi otrzymaliśmy informacje, że odbierze nas za dwie godziny z rynku. Poszliśmy więc zjeść co nie co, bo nasze kiszki od dawna grały marsza. Zjedliśmy potężny obiad składający się z zupy i dania głównego płacąc za niego niespełna dychę! Potem wypiliśmy kawę (Adaś) i herbatę z cytryną (ja) i poszliśmy rozejrzeć się po okolicy.




Rynek w Żninie - przynajmniej nocą - wygląda
naprawdę ładnie. Jest skromny i porządnie oświetlony i pozwala się poczuć trochę jak na planie bajki, której akcja dzieje się w średniowieczu. Może brzmi to dziwnie, ale tak właśnie zapamiętałam tamto miejsce.

Czekaliśmy na Dorotę w jednej z knajp, gdzie popijaliśmy herbatkę. Tak na prawdę nie mieliśmy pojęcia jak
wygląda, więc byliśmy troszkę zestresowani. Nocleg u niej załatwiła nam jedna z naszych czytelniczek - serdecznie Ci dziękujemy Agnieszko!

Gdy Dorota weszła do lokalu bez problemu się jednak poznaliśmy. Po chwili napięcia (wynikającej z tego, że się nie znaliśmy) i ustaleniu kilku rzeczy bariera, która na początku trochę nas dzieliła pękła i rozmawialiśmy ze sobą jak dobrzy, starzy przyjaciele.

Opowiadaliśmy o sobie i swoich pasjach i ustaliliśmy, że wieczór spędzimy przy piwku. Oprócz nas i Doroty towarzyszyła nam też jej kuzynka i jej chłopak. Wieczór był obfity w śmiech i podróżnicze opowieści. Dziękujemy Wam jeszcze raz za gościną i czekamy aż i Wy odwiedzicie nas we Wrocławiu!







6 komentarzy:

  1. Pozazdrościć... :) Macie pasję i nie wiele Wam trzeba, żeby cieszyć się życiem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jechalem ostatnio przez Żnin! Mieszka tam moja przyjaciółka

    OdpowiedzUsuń