Gdy Brigitte zaproponowała nocleg u siebie długo nie musiała czekać na odpowiedź. Jednogłośnie zadecydowaliśmy z Adasiem, że jest to bardzo dobry pomysł. Choć przyznajemy się bez bicia, że pomimo wielkiej wdzięczności i zaskoczenia ową propozycją mieliśmy w sobie odrobinę mieszanych uczuć. Nigdy wcześniej nie byliśmy w podobnej sytuacji, a wydawała nam się ona o tyle dziwna, że naprawdę prawie nie rozmawialiśmy z powodu bariery językowej - jak wcześniej wspomniałam, Brigitte nie mówiła po angielsku, a więc ani ona nas, ani my jej nie zdążyliśmy "poznać". Mimo wszystko pełni nadziei, że wszystko dobrze zrozumieliśmy przekroczyliśmy próg jej mieszkania. I było ono jednym z najdziwniejszych jakie w życiu widzieliśmy. W oczy od razu rzuciły się drobne rękodzieła zawieszone na ścianach, klamkach, zasłonach... Wszystko pełne barw nie pasujących do siebie ani trochę, ale jednocześnie tworzących jedną idealną całość. Nie dało się też nie zauważyć licznych rzeźb (mniejszych lub większych) przedstawiających wszystko od ludzi i zwierząt po ciężkie do zidentyfikowania kształty. Brigitte kazała nam zostawić plecaki na przedpokoju i zaprosiła na taras. I wtedy główne skrzypce zagrał Wujek Google. Okazał się on być niezbędny do dogadania się w związku z czymkolwiek. Nasza wybawczyni w końcu zrozumiała co my w ogóle robimy i dlaczego, a my dlaczego postanowiła nam pomóc. Myśleliśmy, że jej gościnność już osiągnęła szczyt, ale pomyliliśmy się. Adaś został uraczony swoim "korytem" z kawą, ja zadowoliłam się gorącą herbatą, która została zaparzona z ziół, które nasza gospodyni sama wyhodowała. Potem zostaliśmy zapytani o to czy jesteśmy głodni, ale zanim zdążyliśmy odpowiedzieć przed nami już stały talerze z sałatką a'la grecką - oczywiście wszystkie składniki były z ogródka i dojrzały na słońcu, ser był ekologiczny i tak dalej. I musimy przyznać, że było to przepyszne. I w tym momencie znów pomyśleliśmy, że gościnność osiągnęła szczyt szczytów i znów się pomyliliśmy. Nie dość, że nie pozwolono nam nawet pozmywać po sobie to jeszcze na stół przywędrowała kolejna potrawa. Była równie dobra jak poprzednia, ale zabijcie mnie - nie mam pojęcia co to było.
Następnie zostaliśmy oprowadzeni po domu. Dowiedzieliśmy się, że prawie wszystkie przedmioty w nim
wykonała Brigitte. Łącznie z kapami, stolikiem w pokoju, lampionami, garnkami, kubkami, talerzami... i tak można by było wymieniać bez końca. Pokazała nam obraz przedstawiający widok z łodzi, na której spędziła wakacje. Wtedy zapytaliśmy czy jest artystką, uśmiechnęła się i odpowiedziała, że tylko troszeczkę.
Byliśmy ostro zmęczeni więc pokazano nam tylko gdzie możemy się umyć i położyć spać. Mieliśmy wstać wcześnie rano i dostać instrukcje jak wydostać się z miasta.
I nie było inaczej. Budziki zadzwoniły o 6.00, spakowaliśmy się i ... i zostaliśmy zaproszeni na śniadanie. Zaczynało nam już być głupio bo naprawdę nie chcieliśmy nadużywać gościnności, ale w odpowiedzi było tylko:
- Dla mnie to normalne.
Przed wyjściem poprosiliśmy o adres i obiecaliśmy wysłać kartkę z Maroko. I godzinę później byliśmy już na wylotówce na Rochefort. Nie mam pojęcia z kim do Rochefort'u dojechaliśmy, natomiast dalej zabrtał nas ratownik jadący do pracy na plażę, a my uznaliśmy że to dobry moment na to żeby pierwszy raz zobaczyć ocean na własne oczy. Zatrzymaliśmy się w Saint-Palais-sur-Mer, ale do plaży mieliśmy jeszcze 1,5 km. Po drodze było dużo drzew, na których rosły gigantyczne szyszki. Zgarnęliśmy jedną z nich na pamiątkę i poszliśmy stanąć po raz pierwszy na brzegu Oceanu Atlantyckiego. Jego kolor zdecydowanie różni się od koloru mórz. Nie jest jednolity i waha się od ciemnego granatu aż po jasną zieleń. Patrzyliśmy w dal na wydającą nie kończyć się wodę, a świadomość, że gdzieś tam są Stany Zjednoczone tylko dodawała kolejnych emocji.
Każde z nas chciało się podzielić tą chwilą z najbliższymi. Ja napisałam do mojej mamy, że jestem nad oceanem i starałam się oddać w smsie jak największą ilość szczegółów, natomiast Adaś zaczął wrzeszczeć w telefon:
- Ty, no, ja jestem nad Oceanem Atlantyckim, a Ty gdzie? I ten, no! Gdzie jest moje 500 euro?!?!
Cóż... Każde z nas w różny sposób przeżywa tak wzniosłe chwile. Tylko jedni - jak ja - udają, że są poważni, a inni - jak Adaś - nie mają problemu aby robić sobie jaja dosłownie ze wszystkiego.
Oczywiście nie darowaliśmy sobie pluskania w wielkiej wodzie, ale tylko przekonaliśmy się, że nie tylko kolorem, ale i temperaturą odbiega od morza. Plus byliśmy bardziej słoni niż kilogramowy worek soli.
Następnym razem opowiemy o tym dlaczego nie warto urządzać sobie romantycznych wieczorów na plażach nad oceanem i czym może grozić oglądanie do późna gwiazd ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz