niedziela, 3 listopada 2013

Czary - Mary, Hokus - Pokus

Jeszcze w Paryżu Adaś wymyślił sobie, że chce znaleźć 500euro. Oczywiście całe gadanie związane z owym życzeniem było kompletnie w otoczce żartu aczkolwiek nikt by się nie obraził gdyby się ziściło. Więc Adaś nawijał bez końca o swoich pięciuset euro, a ja powtarzałam, że w cuda wierzę, ale nie w aż takie i że najmniejszych szans na to nawet nie ma. Ale Adaś nie rezygnował i uporczywie odkurzał chodniki wzrokiem.

Po kilkugodzinnym spacerze po Paryżu zaczęliśmy się kierować na Gare de Lyon w okolicy, którego okupowaliśmy mieszkanie Severine, ale że byliśmy zmęczeni całodniowym chodzeniem postanowiliśmy wsiąść w metro. Po wyminięciu bramek (no bo kogo stać na paryskie bilety?) i złapaniu odpowiedniego usiedliśmy tuż przy drzwiach żeby w wypadku ewentualnej kontroli szybko się ewakuować unikając tym samym wszelkich konsekwencji związanych z jazdą bez biletu. Przejeżdżamy kilka przystanków i Adaś podrywa się raptownie z siedzenia i wyskakuje z metra, patrze więc na niego jakby zwariował i nie do końca rozumiem o co mu chodzi kiedy wbiega do niego z powrotem po niecałej sekundzie i siada na siedzeniu obok mnie. Pytam więc spokojnie o to co się stało i ....

- Znalazłem 15euro... 
- Jak znalazłeś 15euro?
- No jak to jak? Po ludzku.

No to co prawda nie 500, ale...

Ale to było jeszcze w Paryżu...

A dalsze magiczne moce Adasia dały o sobie znać tuż po śniadaniu i kawie pod piekarenką, o której wspominałam wcześniej. A mianowicie...
Jak wszyscy dobrze wiemy palenie papierosów to głupi i drogi nałóg. Szczególnie drogi dla polskich autostopowiczów we Francji, gdzie ceny tytoniu skaczą nawet do 10-12euro za 25-30 gramową paczuszkę. A że nam tytoń skończył się akurat we Francji to ja z wielkim bólem serca postanowiłam rzucić palenie. Przynajmniej na czas pobytu we Francji. Oboje lubimy palić więc było to nie lada wyrzeczenie, ale jak mus to mus. Musieliśmy zdecydować czy chcemy palić czy jeść i padło jednak na jedzenie. 
                       ...choć po chwili zastanowienia ;) ...

Wyruszyliśmy więc dalej kierując się na Cholet i pakując w coraz to mniejsze i tym samym mniej ruchliwe lokalne drogi. Planowaliśmy dotrzeć tego dnia przynajmniej w okolice Niort, ale droga mimo tego, że prosta nie owocowała innym środkiem transportu niż własne nogi. W dodatku znamiona poprzedniej nocy na ławce dawały się coraz bardziej we znaki. Zaczynało padać i żadna z tych rzeczy nie wydawałaby nam się aż tak strasznie tragiczna gdyby nie to, że kilka godzin wcześniej wypaliliśmy OSTATNIEGO papierosa!

I Adaś zaczął gadać...
- Ja chcę znaleźć fajki, albo tytoń, albo cokolwiek co da się spalić!
I tak gadał przez kolejne dwie godziny, a ja zaczynałam się pocić na samo brzmienie słowa "tytoń" i wkurzać się na niego coraz bardziej, że zamiast dać nie myśleć to tylko gada i gada i...

- Ines chcesz zapalić?
- No jasne, że chcę! Ale nie ma co i przestań już temat wałkować!
...i w tym momencie Adaś odpala papierosa...
- Na pewno?
- Skąd Ty to masz?!
- Znalazłem.

Tak. Adaś znalazł prawie całą paczkę cygar, które po rozerwaniu można było poskręcać w normalne fajki. Co prawda najlepsze to nie było, ale temat braku papierosów został nie dosyć, że oficjalnie zamknięty to jeszcze znaleźliśmy sposób na zmniejszenie kosztów nałogu we Francji. Bo z paczki cygar za 3euro wychodziło nam ok 60-70 papierosów. 

Ale po zaspokojeniu tej głupiej potrzeby obudziły się w nas inne...być może bardziej podstawowe... na przykład takie jak jedzenie czy woda. Jedyny problem polegał na tym, że była niedziela. A Francja w niedziele jest bardziej martwa niż Król Popiel więc kupienie czegokolwiek w supermarkecie graniczy z cudem. Szczególnie kiedy tkwi się na jakiejś maleńkiej krajówce, po której prawie nic prawie nic nie jeździ... Ale akurat ten ostatni problem rozwiązał się szybko. I znaleźliśmy się na odrobinę większej drodze w kierunku na Bressuire. I ta właśnie miejscowość została zaznaczona na naszej mapie wielkim kółkiem z napisem "OMIJAĆ!". Dlaczego? Bo po wyjściu z samochodu jedyną poruszającą się materią na ulicy była stara gazeta i przez bardzo długi czas nie minęliśmy kompletnie nikogo. Miasteczko wydawało się być ładne, ale czasy jego świetności już też zdecydowanie minęły. Przeszliśmy dwa kilometry w stronę wylotu z miasta kierując się mapkami na przystankach. Usiedliśmy w ramach przerwy na krawężniku, Adaś zaczął skręcać papierosa i w tej chwili staliśmy się główną atrakcją dla mieszkańców tamtej niewielkiej dzielnicy. Śniadoskórzy nieudolnie zaczęli wypytywać nas o to kim jesteśmy, co tu robimy i kierować nas nie wiadomo gdzie. Jedna z dziewczyn będąca już wysoko w ciąży poprosiła o papierosa, a jej chłopak czy ktoś kto sprawiał wrażenie jakby nim był niesamowicie bardzo zainteresował się naszym aparatem. W tym momencie zaczęliśmy akcję ewakuacja i zniknęliśmy na drodze, którą wcale nie chcieliśmy iść, ale poszliśmy tylko dlatego, że nasz wcześniejszy kierunek został wskazany przez ludzi, którzy nie do końca wzbudzili nasze zaufanie. 

Kolejną nitką nadzieli był Carrefour, który miał być gdzieś niedaleko. I był, ale zamknięty. Więc jedzenia w dalszym ciągu nie było, ale za to był jeden Rosjanin i Czech , którzy postanowili nam pomóc wydostać się w końcu na jakąś normalną drogę. Więc znaleźliśmy się na idealnym wylocie najpierw na Parthenay, a potem bezpośrednio na Niort. Z dotarciem do Parthenay nie było najmniejszych problemów bo nie staliśmy dłużej niż 5 minut, ale dalszą drogą były tylko problemy. Nie było gorąco, było duszno. Zaczynało znów padać i nie było wody. W dodatku było późne popołudnie, a my ciągle nic nie jedliśmy. Po godzinie koczowania w jednym miejscu stwierdziłam, że przejdę się zobaczyć co jest kawałek dalej. I znalazłam oazę jak na pustyni, tylko trochę droższą. Czynną stację benzynową. Wziełam wodę i dwie kanapki. Po "śniadaniu" zabrałam się znów do łapania stopa i wtedy Adaś wypalił z kolejnym życzeniem: 

- Ja to bym chciał żeby zatrzymała się jakaś miła babka, mówiła dobrze po angielsku i żeby nas do siebie zabrała i przenocowała...

Uśmiechnęłam się tylko. Mimo wcześniejszych "cudów" w aż takie cuda nie wierzę. Aż tu bach! Zatrzymuję się samochód. Kobieta nie mówi po angielsku, zna kilka podstawowych zwrotów, ale można się dogadać.
Pyta o kilka szczegółów związanych z podróżą i mówi, że jedzie do La Rochelle. Wyskakuję więc z propozycją zmiany planów i nocowaniem na plaży. Co prawda zbiera się na ostry deszcz, ale we własne szczęście nie wolno przestawać wierzyć. I wtedy Brigitte mówi:

- Chcecie spać na plaży? W nocy ma padać, a ja myślę, że bardziej komfortowym dla was będzie jeśli prześpicie się u mnie w domu....

Ja w tym momencie łapię się za głowę i przyznaję, że od tej chwili zaczynam wierzyć w różowe słonie jeśli Adaś sobie ich zażyczy...

Ale o Brigitte następnym razem ... ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz