poniedziałek, 2 marca 2015

O Buddzie słów kilka

Królowa Mahamaji miała przedziwny sen. Śniło jej się bowiem, że znalazła się nad jeziorem Anawatapta w
Himalajach i tam została umyta przez niebiańskich strażników czterech stron świata. Następnie podszedł do niej biały słoń, który trzymał trąbą kwiat lotosu i wszedł do jej boku.

Gdy kobieta się obudziła opowiedziała o swoim niezwykłym śnie mędrcom, którzy wyjaśnili jej  jego znaczenie. Poczęła syna, którego zadaniem na ziemi będzie stać się władcą lub też nauczycielem świata.

Dziecko rzeczywiście przyszło na świat. Było to ponad dwa i pół tysiąca lat temu w Napalu. Nadano mu imię Siddhartha.

Niedługo potem z ust jednego z wróżbitów padły słowa przepowiedni. Mowa w niej była o tym, że w życiu chłopca pojawią się cztery znaki, które sprawią, że przekona się on o ludzkim nieszczęściu i właśnie dzięki temu stanie się on nauczycielem świata.



Ojciec  malca – król Siuddhodana - za wszelką cenę nie chciał by słowa wróżbity znalazły potwierdzenie w rzeczywistości. Robił więc wszystko by jego syn nie poznał nigdy smutnych aspektów życia. Chłopiec dorastał więc w pałacach gdzie pławił się w luksusie. Nie wiedział czym jest nędza, nie znał widoku chorób… Czyli po naszemu – dorastał pod zupełnym kloszem.

Nie można zarzucać ojcu chłopca, że czynił źle - chronił on wszakże własne dziecko. Ja nie mam dzieci, ale zapewne wśród osób, które czytują tego bloga znalazło by się kilka matek i ojców, prawda? Powiedzcie sami, czy nie zrobilibyście dosłownie wszystkiego aby Wasze pociechy uniknęły przykrości i bólu związanego z egzystencją? Bo ja tak bym zrobiła.

Bądźmy jednak realistami – nie istnieje nawet cień szansy na to, że dziecko uniknie wszystkiego co złe tylko dlatego, że trzymamy je pod kloszem! Tak też było w tym przypadku. Mimo ogromnych starań Siuddhodana jego syn i tak ujrzał cztery znaki, o których mówił wróżbita. Najpierw spotkał schorowanego, starego mężczyznę, który zapewnił go, że starość czeka każdego. Innym razem ujrzał człowieka, który drżał w gorączce, a jego ciało pokryte było licznymi wrzodami. Jeszcze innym razem zobaczył zwłoki, które niesione były poprzez tłum pogrążonych w żalu i rozpaczy żałobników. I w końcu – spotkał na swojej drodze żebraka, który ubrany był w skromną, żółtą szatę. Był spokojny, tętniący życiem i radością, to był czwarty znak.

Zdarzenia te wpłynęły na niego w taki sposób, że sam postanowił stać się wędrowcem. Nauczywszy się kilku technik medytacji dołączył do grona umartwiających się ascetów. Wielodniowe posty i zadawanie cierpienia swojemu ciału zdały mu się jednak po jakimś czasie bezsensowne.

Według niektórych źródeł siedział czterdzieści dziewięć dni pod drzewem nieopodal miasta Gaja i tam czekał
aż spłynie na niego wiedza dotycząca rozwiązania dla zagadki cierpienia. Podczas tego czasu musiał opierać się on wielu pokusom serwowanym przez Marę. A, że Mara jest duchem zmysłowej rozkoszy zadanie nie należało do najprostszych!

Rankiem czterdziestego dziewiątego dnia dostąpił całkowitego oświecenia, zrozumiał przyczyny i skutki cierpienia ludzkiego i dowiedział się jak wyeliminować je z życia.

Stał się Buddą, czyli Oświeconym lub Przebudzonym (w zależności od tłumaczenia).

Określił on Cztery Szlachetne Prawdy, z których wszystkie traktują o cierpieniu, jego przyczynie, ustaniu i ścieżce prowadzącej do jego ustania. To właśnie te prawdy wraz ze Szlachetną Ośmioraką Ścieżką  mają doprowadzić do spokoju, zniszczenia wszelkiego cierpienia, pogłębienia wiedzy i w efekcie – do nirwany.

Człowiek o słusznych poglądach, słusznie myślący i wypowiadający słuszne słowa. Człowiek czyniący jedynie słusznie, zarobkujący w słuszny sposób. Człowiek słusznie dążący do oświecenia, osiągający słuszne skupienie dzięki słusznej medytacji…

Czyli człowiek żyjący w zgodzie z prawdami Buddyzmu. Moim skromnym zdaniem - to brzmi pięknie.

Budda zmarł w wieku osiemdziesięciu lat, a przynajmniej wtedy zmarło jego ciało. Co to znaczy? Nadal przecież żyje w sercach wielu ludzi.

Hm… No tak, ale teraz należało by postawić pytanie po co ja w ogóle o tym piszę?
Otóż bardzo pragnęłam opisać posągi Buddy, które znajdowały się w Bamianie (Afganistan). Buddyjscy mnisi wydrążyli je tam wiele setek lat temu. Najwyższa z nich miła ponad pięćdziesiąt metrów i była tym samym największą figurą Buddy na świecie!

Zostały jednak zniszczone czternaście lat temu przez Talibów. Wysadzili oni w powietrze dwa najpotężniejsze posągi (liczące bez mała tysiąc pięćset lat!) Powodem były oczywiście różnice kulturowe i religijne. Podobno ów posągi kolidowały z głoszonym przez islam zakazem rzeźbienia figur, a na domiar złego przedstawiały one głowę innej religii (filozofii – jak kto woli).

Przyznaję, że pisząc to skręca mnie w żołądku. Posągi te były wielkim dziedzictwem kulturowym! I nie powinien ich spotkać taki los! A już z całą pewnością powątpiewam w to, że zniszczenia ich chciałby JAKIKOLWIEK bóg (czy też Bóg).

Dla pokrzepienia dodam, że Muzeum Arkadego Fiedlera oferuje obejrzenie repliki jednej z figur w swoim Ogrodzie Tolerancji. Marne to pocieszenie biorąc pod uwagę, że najniższa z figur w Bamianie mierzyła około dziewięciu metrów, a ta w Puszczykowie ma zaledwie sześć i pół.

Tak czy inaczej – posąg robi wielkie wrażenie i polecamy obejrzeć własnymi oczyma!


2 komentarze:

  1. Jak widać ludzie nie potrafią uszanować niczego. Smutny los posągów. Szkoda, że już nikt nie może ich zobaczyć... :(

    OdpowiedzUsuń