Opozniony wyjazd z Berlina.
Mielismy wyjechac z Berlina we wtorek. W planie bylo wstanie tego dnia o 6 rano i wyjechanie maksymalnie o 7, ale o godzinie dwunastej w nocy Michal stwierdzil, ze wcale nie ma ochoty nas od siebie wypuszczac i bardzo chetnie przeszedlby sie na dworzec ZOO noca, a my... doszlismy do wniosku ze to bardzo ciekawy pomysl. Tak wiec poszlismy. Ciagle z twardym zalozeniem ze wyjedziemy z Berlina we wtorek, tylko troszke pozniej.
Dworzec ZOO w nocy jest jeszcze bardziej przerazajacy niz za dnia. Mysle, ze spokojnie mozna powiedziec, ze to najsmutniejsze miejsce w calym Berlinie. Ludzie nocujacy na ulicy w polaczeniu z przechadzajaca sie ulicami policja. Kilka osob ledwie trzymajacych sie scian, automat na strzykawki i brudne igly lezace na ulicy, plamy krwi i biegajace szczury. I wszedzie smierdzi szczynami. Wszedzie. Park nieopodal z reszta duzo ciekawszym miejscem nie jest. Mniej oswietlony wiec ludzie spiacy w krzakach niejednokrotnie wygladali jakby od dawna nie zyli. W najwiekszym skrocie - przechadzka noca po starym cmentarzu chyba bylaby duzo bardziej przyjemna, a moze nawet romantyczna.
Basz co badz z nocnego spaceru po ZOO i Kudamie wrocilismy gdy juz zaczynalo byc widno, a po wejsciu do domu zaczely dzwonic budziki nastawione na 6... a z porannych postanowiem obudzenia sie o 10 wyszlo tyle, ze powstawalismy o 16 i wyjazd z Berlina opoznil sie o jeden dzien...
Magdeburg.
Poprzez nasza strone na facebooku odezwal sie do nas Pawel, ktory zaprosil nas do Magdeburga. Co prawda nie palnowalismy jechac przez to miasto, ale doszlismy do wniosku, ze skoro mamy mozliwosc przespania sie na zwyklym lozku, ktorej potem miec nie musimy to skorzystamy z owego zaproszenia.
Ogolnie balismy sie stopowania w niemczech, ale zostalismy bardzo milo zaskoczeni tym jak wielu ludzi ma pojecie czym jest autostop i jak chetnie nas zabierali. W szczegolnosci, ze omijamy autostrady wiec teoretycznie drogami, ktorymi sie poruszamy jezdzi mniej osob. Badz co badz nie stalismy dluzej niz 10 minut i jesli kierowca wyrzucal nas w, jak twierdzil - najlepszym miejscu do lapania stopa - to naprawde wiedzial o czym mowi.
W kazdym razie w bardzo szybkim czasie dojechalismy do Magdeburga, skontaktowalismy sie z Pawlem i zostalismy zgarnieci spod najdziwniejszej fontanny jaka w zyciu widzialam - miedzy innymi z motywem sikajacego psa.
Pawel zaproponowal, ze oprowadzi nas po miasteczku i sprawdzil sie w tej roli tak dobrze, ze pod koniec nie mielismy juz sily nawet wracac do domu... Magdeburg - jesli mialabym uzyc jak najmniejszej ilosci slow opisujacych to miasto powiedzialabym po prostu - miasto pomnikow. Pomniki wszedzie, na kazdej polance, skwerku, nad rzeka...nawet skrzynka energrtyczna byla udekorowana w taki sposob, ze wygladala jak pomnik. Miasto pelne drewnianych, marmurowych i zelaznych postaci, zwierzat i czegos na wzor sztuki wspolczesnej.
Tak najzwyczajniej w swiecie jakby sie czlowiek troche napil i zostal tam w nocy sam to albo co kilka metrow znalazlby "niezywego rozmowce", albo padl by na zawal.
Gdy Pawel juz zrozumial, ze nie damy rady isc dalej zaproponowal zeby usiasc nad rzeka Elba. Tak tez zrobilismy, porozmawialismy, wymienilismy sie doswiadczeniami i ruszylismy w kierunku domu. Znow w planach bylo zerwac sie o 6, wiec sen byl mocno wskazany.
Niestety - wyjazd oponil sie z powodu porannej ulewy, wiec z miasta wyjechalismy dopiero o ... 12?
I znow to samo. Nie jedziemy autostradami wiec wydostanie sie z miasta i trafienie na odpowiednia krajowke graniczy niemalze z cudem, a przynajmniej tak sie nam przez chwile wydaje bo 15 minut pozniej juz siedzimy w samochodzie jakiejs milej niemki, ktora wlasnie zdecydowala sie wlasnie na ta krajowke nas podrzucic.
Droga do Frankfurtu.
Autostop w Niemczech to czysta rewelacja! Serio. Droga z Magdeburga do Frakfrurtu zajela nam jedynie 6 godzin, praktycznie w ogole sie nie spieszac. Robiac sobie co chwile postoj na papierosa, czy cokolwiek innego. Robiac po drodze zdjecia... Po prostu wystaczylo wyjsc na droge, wyciagnac kciuka i poczekac piec minut. A potem juz tylko jechac.
Jedyny myk polega na tym, ze trzeba na kartoniku zapisywac miejscowosci oddalone od siebie nie wiecej jak 50km. I bedzie szlo jak po masle.
W Getyndze zatrzymal sie pan, ktory jak sie okazalo jechal prawie dokladnie tam gdzie my. Czyli pokonalismy z nim jakies...220km. Adas jak zawsze musial lamac sobie jezyk, bo ja niestety nie za dobrze rozmawiam po angielsku, wiec usnelam, a on musial nawijac.
Adas opowiada, ze kierowca okazal sie bardzo rozmowny i temat nie mial prawie zadnego znaczenia, liznal po troche z kazdej dziedziny wiec mozna bylo pogadac o wszystkim. Od polityki po uprawe ziemniakow. Jedyna przeszkadzajaca w rozmowie rzecza byla akustyka w samochodzie, mimo plynnego jezyka angielskiego sporo trzeba bylo sie domyslac poniewaz zwyczajnie malo bylo slychac.
Gdy obudzilam sie po ponad godzinie przez pierwsza minute nie moglam zalapac gdzie jestem, a w odpowiedzi uslyszalam, ze "Jestem na wakacjach, to gdzie nie ma znaczienia, ale na pewno w miejscu gdzie moge nadal spac."
Nie jechalismy do samego Frakfurtu, a do niewielkiej wioseczki kilka kilometrow stamtad w odwiedziny do mamy Adasia, ktora akurat wyjechala tam do swojej przyjaciolki na wakacje. Anita mieszka tam z mezem i tesciem, i o ile jej maz jest naprawde bardzo milym czlowiekiem, tak tescia mozna spokojnie podpiac pod kawaly opowiadane o niemcach.
W niemieckim domu.
Anita uprzedzila swoja rodzine o naszym przyjezdzie i nie bylo z tym zadnego problemu az do chwili kiedy powiedziala, ze za kilka godzin bedziemy na miejscu. Karl - maz Anity nie mial nic przeciwko bo rozumial, ze po pierwsze jestesmy zmeczeni podroza, a po drugie Adas chce zobaczyc sie z Zaneta - swoja mama bo przez najblizszy rok prawdopodobnie nie bedzie takiej mozliwosci. Ale ojciec Karla nie byl juz tak wyrozumialy i zaczal mnozyc problemy. Stu metrowe mieszkanie nagle zaczelo byc za male na nasz przyjazd, a strach przed tym, ze byc moze, nie daj boze bedziemy chcieli cos zjesc tak go przerazil, ze podobno zrobil nieziemska awanture.
Zeby bylo zabawniej, sytuacje ta znamy tylko z opowiesci domownikow. Bo gdy juz przyjechalismy to wlasnie Paul nas powital wykonujac gest mowiacy jak gdyby "Witajcie w naszych progach!". Wysciskal nas jakbysmy byli przyjmniej rodzina i tak dalej. I wszystko byloby w porzadku gdyby nie to jaka urzadzil wojne pol godziny wczesniej w zwiazku z naszym przyjazdem.
Niemcy, ci starsi nie naleza do goscinnych osob. Gdy nas ktos odwiedza w Polsce to pytanie o to czego sie napije jest pierwszorzednym. Natomiast tutaj mozna liczyc conajwyzej na szklanke wody z kranu. Gosci czesto przyjmuje sie w progu, albo zamyka sie im drzwi przed nosem, a gdy juz sie ich przyjmie to najbardziej ekcytujacym momentem w trakcie ich wizyty jest to gdy opuszczaja juz gospodarza. Podobno niemcy czesto drwia z polakow twierdzac, ze jestesmy narodem, ktory nie ma pieniedzy wlasnie poprzez nasza goscinnosc. Oczywiscie mowie ciagle o tym starszym pokoleniu.
Spogladanie przez ramie jaka porcje obiadu dostalismy od Anity na talerzu czy ile cukru sypiemy do kawy. Albo odliczanie ile czasu spedzamy pod prysznicem. Klimat panujacy w domu starego niemca jest naprawde dosc specyficzny i ciezko go nazwac przyjemnym.
Najbardziej zabawne bylo gdy oswiadczylismy ze idziemy obejrzec ruiny znajdujace sie nieopodal domu. I bedziemy chcieli wejsc na punkt widokowy. Naprawde mocno sie zaskoczylismy gdy zobaczylismy z wierzy Paula na balkonie wymachujacego recznikiem w naszym kierunku, a potem chowajacego sie z lornetka za sciana. Kochamy zoom w aparacie.
Drugiego dnia zostalismy jeszcze na obiedzie i uszczesliwilismy Paula tym, ze zaczelismy sie pakowac tak bardzo, ze kazal Anicie zabrac samochod i wywiezc nas dwadziescia kilometrow za miasteczko.
Ugadalismy sie ze znajomymi rodziny Adasia, ze wieczorem bedziemy u nich w Karlsruhe. I tym razem bylismy wrecz wyczekiwani. Tak bardzo, ze 40 km od celu Zbyszek nie wytrzymal i wyjechal po nas. Bo gdzie to tak tluc sie po nocy ;) Zbyszek jest Polakiem mieszkajucym tu kilkunastu lat, jego żona Dagmara jest Niemka, ale to z rodzaju milych i przyjacielskich i cala pewnoscia goscinnych. Maja dwie coreczki Marii i Izabel. Dziewczynki polubily mnie tak bardzo, ze od rana bawie sie lakami, ogladam kresktowki po niemiecku i jest mi prezentowany ich pokoj mniej wiecej co pol godziny. Plus male zauwarzyly moje kolczyki na twarzy, ktore rowniez uznaly za ciekawa zabawke.
Do Karlsruhe dojechalismy wczoraj i zostalismy ugoszczeni typowo po polsku. Czyli czysta i ogrkami i przepysznymi pomidorami prosto z wlasnego ogrodu (nie to obrzedlistwo z marketow od ktorego boli mnie zoladek i watroba od kilku dni, wszystko tak naladowane chemia ze smakuje jak domestos z proszkiem do prania i jest prawie przezroczyste) i o drugiej poszlismy spac. Za chwile idziemy rozejrzec sie po okolicy, a jutro, pojutrze ruszamy w kierunku Paryza.
Moja matka chyba jest niemką :v if you know what i mean :v
OdpowiedzUsuńAno wiem, wiem. Ale to młodsze pokolenie jest zupełnie inne, właśnie umieramy z przejedzenia przez gościnnośc ;D
Usuń