Mieliśmy tyle szczęścia, że jeden z kierowców zapytanych o to czy być może nie jedzie w tym kierunku co my podrzucił nas w końcu na w miarę dobre miejsce do dalszego stopowania, co prawda ciągle w środku miasta, ale było już lepiej niż wcześniej. Ale cóż... Nie tylko my uznaliśmy owe miejsce za niezłe bo przy drodze stało dwóch autostopowiczów. Więc podchodzimy do nich i pytamy orientacyjnie ile już tu stoją, gdzie jadą i czy nie pogniewają się jeśli staniemy kilka metrów za nimi. Rozmowa prowadzona jest po angielsku i nagle nie wiadomo skąd chłopaki informują nas o tym, że są z Polski. Więc kończy się dukanie po angielsku i nawijamy po swojemu. Opuszczamy ich i z totalnym niezadowoleniem stajemy trochę dalej, z niezadowoleniem bo nasi rodacy zajęli miejsce dużo lepsze czyli takie gdzie ewentualny kierowca miałby się gdzie zatrzymać. Życzymy im więc szybkiego złapania stopa żeby przenieść się w ich miejscówkę i.... MAMY! Kierowca zatrzymuje się na środku ulicy, woła nas i zaczynamy biec niestety mierzeni z góry na dół wzrokiem przez kolegów z Polski....
Rozmowa z kierowcą nie sprawia najmniejszych problemów bo mówi on po angielsku. Dowiadujemy się, że pochodzi on z Maroko. Oczywiście na wstępie mamy tysiąc pytać bo w końcu tam jedziemy. Ale nie dostajemy większej ilości informacji niż sami posiadamy o dziwo. Nasz paryski wybawca jedzie do Nantes, więc przejeżdża zarówno przez Le Mans jak i Angers, które znajduję się na drodze, którą mamy do pokonania. Umawiamy się więc na wysiadkę w Angers i wszyscy milkniemy. Przez następne 1.5h słuchamy marokańskiej muzyki i palimy tamtejsze papierosy.
W Angers zostajemy niefortunnie dla nas wysadzeni na początku miasta. Miasto nie zabija swoją wielkością, ale wioseczką też nie jest. Dobija godzina osiemnasta więc priorytety z jazdy dalej przeskakują na zrobienie zakupów, czego oboje bardzo nie lubiliśmy we Francji ponieważ zrobienie najskromniejszych zakupów groziło wydaniem najmniej 15zł, i rozejrzeniem się na dobrym miejscem do rozbicia namiotu.
Świtać zaczęło dopiero ok godziny ósmej. Jedyne o czym wtedy marzyliśmy to KAWA. Pisana wielkimi literami, granicząca z cudem dawka przecudownej energii....aaa....KAWA! W dodatku mieliśmy jej cały słoiczek więc jedyne czego nam trzeba było to odrobina bezpłatnego wrzątku. Rozczarowaliśmy się bo jak się okazało nawet tego nie zawsze można dostać na darmo. Ale po przejechaniu kilku wiosek znaleźliśmy tycią piekarenkę, znając życie prowadzoną już od kilku pokoleń bo z tego typu sklepikami we Francji bardzo często tak to właśnie wygląda. Ceny są trochę wyższe, choć nie zawsze, za to jakość produktu podskakuje o 150%. Więc kupujemy najpyszniejsze w życiu croissanty i przy wyjściu już zapala nam się lampka nad głowami niczym pomysłowemu Dobromirowi: KAWA! WRZĄTEK! Wracamy i usiłujemy się dogadać. Jedyny i największy problem jaki mógł w tej chwili zaistnieć to język. Sprzedawca nie mówi po angielsku, my nie mówimy po francusku i jak mamy więc wytłumaczyć, że potrzebujemy wrzątku? Próbujemy słów kluczowych, rysunków, kalamburów i nic... Gdy prawie się poddaliśmy, wybiegliśmy po słoiczek z kawą i przynieśliśmy do sklepikarza, ruchami naśladując czynność zalewania kawy wrzątkiem. I udało się! Zrozumieliśmy się! Na końcu dostaliśmy po gratisowym croissancie, wypiliśmy kawę, podziękowaliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę... I wtedy Adaś zaczął czarować, ale o tym w kolejnym tekście ;)
No nareszcie coś się na blogu ruszyło :)
OdpowiedzUsuńRuszyło, ruszyło ;)
UsuńFajna ta fotka pod piekarnią. Ma taki klimat, że czuje sie zapach tej zaparzonej kawy i nawet ma sie wrazenie, ze czuje sie temperature powietrza. Plecaki, szyld i okiennice... kawa konsumowana na chodniku...TO.. to prawdziwa podroz. ;)
OdpowiedzUsuńDziękujemy ;)
Usuń