piątek, 1 listopada 2013

Język, w którym zawsze się dogadasz - ludzki.

Po kilku dniach spędzonych w Paryżu przyszedł czas na ruszenie w dalszą trasę. Pożegnaliśmy się więc z Severine, spakowaliśmy rzeczy i wyszliśmy w nadziei na szybkie dostanie się na wyjazd z miasta. Niestety - to okazało się sporym problemem. Po dojechaniu metrem na obrzeża centrum zaczęliśmy się rozglądać za drogą na całkowity wylot z miasta, ale... Paryż jest ogromny więc prowadzeni zasadą koniec języka za przewodnika doszliśmy na wlot na autostradę, ale jak to na wlotach w środku miasta plan złapania tam czegokolwiek spalił na panewce. Kolejnym genialnym punktem okazała się stacja benzynowa nieopodal drogi prowadzącej na Le Mans. I to już była trzecia godzina nieudolnych prób wyjechania ze stolicy Francji.
Mieliśmy tyle szczęścia, że jeden z kierowców zapytanych o to czy być może nie jedzie w tym kierunku co my podrzucił nas w końcu na w miarę dobre miejsce do dalszego stopowania, co prawda ciągle w środku miasta, ale było już lepiej niż wcześniej. Ale cóż... Nie tylko my uznaliśmy owe miejsce za niezłe bo przy drodze stało dwóch autostopowiczów. Więc podchodzimy do nich i pytamy orientacyjnie ile już tu stoją, gdzie jadą i czy nie pogniewają się jeśli staniemy kilka metrów za nimi. Rozmowa prowadzona jest po angielsku i nagle nie wiadomo skąd chłopaki informują nas o tym, że są z Polski. Więc kończy się dukanie po angielsku i nawijamy po swojemu. Opuszczamy ich i z totalnym niezadowoleniem stajemy trochę dalej, z niezadowoleniem bo nasi rodacy zajęli miejsce dużo lepsze czyli takie gdzie ewentualny kierowca miałby się gdzie zatrzymać. Życzymy im więc szybkiego złapania stopa żeby przenieść się w ich miejscówkę i.... MAMY! Kierowca zatrzymuje się na środku ulicy, woła nas i zaczynamy biec niestety mierzeni z góry na dół wzrokiem przez kolegów z Polski....


Rozmowa z kierowcą nie sprawia najmniejszych problemów bo mówi on po angielsku. Dowiadujemy się, że pochodzi on z Maroko. Oczywiście na wstępie mamy tysiąc pytać bo w końcu tam jedziemy. Ale nie dostajemy większej ilości informacji niż sami posiadamy o dziwo. Nasz paryski wybawca jedzie do Nantes, więc przejeżdża zarówno przez Le Mans jak i Angers, które znajduję się na drodze, którą mamy do pokonania. Umawiamy się więc na wysiadkę w Angers i wszyscy milkniemy. Przez następne 1.5h słuchamy marokańskiej muzyki i palimy tamtejsze papierosy. 

W Angers zostajemy niefortunnie dla nas wysadzeni na początku miasta. Miasto nie zabija swoją wielkością, ale wioseczką też nie jest. Dobija godzina osiemnasta więc priorytety z jazdy dalej przeskakują na zrobienie zakupów, czego oboje bardzo nie lubiliśmy we Francji ponieważ zrobienie najskromniejszych zakupów groziło wydaniem najmniej 15zł, i rozejrzeniem się na dobrym miejscem do rozbicia namiotu. 
Po zahaczeniu więc o sklep przeszliśmy do drugiej części planu. Wzrok utopiliśmy w mapie i znaleźliśmy kilka niewielkich wiosek w kierunku na Cholet. Ale w rezultacie wylądowaliśmy w Doue-la-Fontaine. Jeśli spojrzycie na mapę to zauważycie, że te kierunki nie do końca się ze sobą pokrywają. Do miejsca powyżej zawiózł nas gość, który nie potrafił pojąć, że szukamy miejsca na rozbicie namiotu na dziko. Skutkiem czego zostaliśmy odwiezieni na pole campingowe. Z ciekawości zapytaliśmy o ceny, ale gdy właściciel krzyknął 15euro, odwróciliśmy się na pięcie i wyszliśmy. Przez chwile próbowaliśmy się jeszcze kopnąć kilka kilometrów dalej, ale po chwili zaczęło zmierzchać więc powróciliśmy na plac zabaw, który wcześniej wydał nam się dobrym miejscem na przetrwanie nocy. Co prawda miejscem na namiot nie był na pewno, ale rozłożenie się na karimatach też wydawało się seksowne... przynajmniej do momentu do póki nie przyszła pobawić się tam gromada dzieci. Ale nic straconego! Niedaleko stała budka autobusowa sprawiająca wrażenie jakby wszelka komunikacja o niej zapomniała więc raczej nie powinniśmy się tam nikogo spodziewać. Była też dość długa ławka na której rozłożyliśmy się z karimatą, druga robiła za poduszkę Adasiem, a za moją poduszkę robił z kolej jego tyłek. I było całkiem nieźle... przez kilka godzin...bo potem.... Adaś zaczął się układać i niestety, ale skończyłam zwinieta w kulkę na ostatnich 50cm ławki, a szczytem jego bezczelności było kiedy zapytał: "Ines? Wygodnie Ci tam jakoś?", po tym pytaniu wybuchnęłam histerycznym śmiechem i w odpowiedzi rzuciłam: "Tak! Nigdy w życiu mi tak wygodnie! Taką ławkę muszę sobie opatentować w domu bo w życiu na czymś tak wygodnym nie spałam!". No i tyle było ze spania przez następne 40 minut bo nie mogliśmy się opanować ze śmiechu. Budziki były nastawione na 5.30 i najzabawniejsze jest to, że zaspaliśmy o całą godzinę w tych nieziemsko genialnych warunkach. Zaskoczeniem dla nas było jedynie to, że o 6.30 czy nawet o 7.00 na zewnątrz było ciemno jakby była może 4.00 nad ranem... 

Świtać zaczęło dopiero ok godziny ósmej. Jedyne o czym wtedy marzyliśmy to KAWA. Pisana wielkimi literami, granicząca z cudem dawka przecudownej energii....aaa....KAWA! W dodatku mieliśmy jej cały słoiczek więc jedyne czego nam trzeba było to odrobina bezpłatnego wrzątku. Rozczarowaliśmy się bo jak się okazało nawet tego nie zawsze można dostać na darmo. Ale po przejechaniu kilku wiosek znaleźliśmy tycią piekarenkę, znając życie prowadzoną już od kilku pokoleń bo z tego typu sklepikami we Francji bardzo często tak to właśnie wygląda. Ceny są trochę wyższe, choć nie zawsze, za to jakość produktu podskakuje o 150%. Więc kupujemy najpyszniejsze w życiu croissanty i przy wyjściu już zapala nam się lampka nad głowami niczym pomysłowemu Dobromirowi: KAWA! WRZĄTEK! Wracamy i usiłujemy się dogadać. Jedyny i największy problem jaki mógł w tej chwili zaistnieć to język. Sprzedawca nie mówi po angielsku, my nie mówimy po francusku i jak mamy więc wytłumaczyć, że potrzebujemy wrzątku? Próbujemy słów kluczowych, rysunków, kalamburów i nic... Gdy prawie się poddaliśmy, wybiegliśmy po słoiczek z kawą i przynieśliśmy do sklepikarza, ruchami naśladując czynność zalewania kawy wrzątkiem. I udało się! Zrozumieliśmy się! Na końcu dostaliśmy po gratisowym croissancie, wypiliśmy kawę, podziękowaliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę... I wtedy Adaś zaczął czarować, ale o tym w kolejnym tekście ;)

4 komentarze:

  1. No nareszcie coś się na blogu ruszyło :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajna ta fotka pod piekarnią. Ma taki klimat, że czuje sie zapach tej zaparzonej kawy i nawet ma sie wrazenie, ze czuje sie temperature powietrza. Plecaki, szyld i okiennice... kawa konsumowana na chodniku...TO.. to prawdziwa podroz. ;)

    OdpowiedzUsuń