czwartek, 23 stycznia 2014

Hiszpańskie piekło

Jak we wcześniejszym wpisie wspomniałam, chcieliśmy jak najszybciej wydostać się z Portugalii. Była pełną ciekawych historii, niezwykłych postaci i krajobrazów, jednak nie czuliśmy się komfortowo w tym państwie. Tak więc zaraz po opuszczeniu ganja-samochodu zaczęliśmy łapać dalej. Długie godziny spędziliśmy w pełnym i upalnym słońcu. Chwilami miałam wrażenie, że tego dnia prędzej ugotuje mi się mózg niż coś się zatrzyma. Spieczeni, zirytowani i zmęczeni wypatrzyliśmy w oddali ALDIego. Pragnęliśmy się napić zimnego piwa. Im zimniejsze tym lepsze. Byle by się odrobinę rozluźnić i ochłodzić. A że owy supermarket był siecią niemiecką mieliśmy nadzieję na normalne piwo w półlitrowej butelce. 

Mogłabym spędzić godziny opisując cud klimatyzacji panujący wewnątrz sklepu. Chłód ten był dla nas niczym kawałek raju na ziemi. Minęliśmy w środku młodą blondynkę, bardzo ładną - a na ogół uroda portugalskich dziewczyn nas nie zachwycała. Wyraziłam ten pogląd, a Adaś z równym mojemu zdziwieniem go potwierdził. 

Rozerwaliśmy sześciopak półlitrowego piwa i niosąc wspaniałe dwa zimne okazy ruszyliśmy do kasy. Ale tam czekało nas ogromne rozczarowanie. Można było je kupić TYLKO w sześciopaku - a aż tak to się rozluźniać nie chcieliśmy. Ze smutkiem odłożyliśmy butelki i zaczęliśmy przebierać w piwach w puszkach jak od coca-coli - 0,33l. Adaś na sekundę odszedł, a ja krzyknęłam do niego, że znalazłam jakieś chyba jasne piwo za ileś tam centów. I wtedy za swoimi plecami, a za raczej ogromnym plecakiem usłyszałam:

- Pomóc wam jakoś czy coś? Może podwózki potrzebujecie?

Zdębiałam. Choć nie wiem dlaczego, wszak nie był to pierwszy Polak, którego spotkaliśmy po drodze. Rozpoczęłam rozmowę, zaraz potem podszedł Adaś i...
...wcześniej opisana ładna Portugalka, która okazała się być Polką. 


Zdecydowali się nas podwieźć. Do miejscowości wskazanej na mapie było jakieś 30 km. Jednak była ona tylko na mapie bo po drodze niczego takiego nie minęliśmy i w rezultacie z 30 km zrobiło się bez mała  sto. Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej i zaproszono nas na kawę. Przedstawiliśmy się. My opowiedzieliśmy trochę o sobie, a nasz kierowca o sobie. Nazywał się Paweł Kieszek - polski piłkarz aktualnie grający w Vitorii Setubal, który w sezonie 2010/2011 wywalczył z FC Porto puchar Ligi Europy. Wymieniamy się nazwiskami aby odnaleźć się na facebook'u, bo jak stwierdził Paweł - "Chcę mieć po Was pamiątkę.".

Wieczór zaczyna się zbliżać dużymi krokami. Do granicy z Hiszpanią nie zostało nam wiele. Jednak gdy już
udało nam się praktycznie do niej dotrzeć okazało się, że w tym miejscu granicą Portugalii i Hiszpanii jest... rzeka. Długie godziny trwało nim złapaliśmy stopa w totalnej ciemności na jakiejś tam drodze krajowej. Auta co prawda znacznie zwalniały widząc dwie odblaskowe kamizelki, jednak żaden z kierowców nie chciał się zatrzymać - i w sumie nawet nie ma się co dziwić, bo było ciemno jak w dupie. Szliśmy długie kilometry, a gdy coś jechało próbowaliśmy stopować. W tym czasie zadzwoniła moja mama. Smutnym głosem informuję ją o naszym beznadziejnym położeniu. Ale zapewniam, że choćbyś my mieli przejść pieszo autostrado-most do Hiszpanii to jeszcze dziś w niej będziemy. I nagle słyszymy...

- Biiiiiiiiiiiiiiiiiiipppp!!!

Cud się stał! Zatrzymał się samochód. Z krzykiem rozłączam połączenie i biegniemy ile sił w nogach. I tak oto niemożliwe stało się możliwym i dojechaliśmy do Ayamonte. Było już naprawdę mega późno, a może nawet było już po północy. Rozbijanie się uznaliśmy za bezsensowne i próbowaliśmy jeszcze chwilę łapać stopa. Szybko połapaliśmy się, że nic z tego. Ukryliśmy nasze plecaki w krzakach przy drodze, a sami poszliśmy na długi spacer żeby nie zasnąć. Po drodze nawet udało nam się poniekąd wziąć prysznic - znaleźliśmy czynną stacje benzynową i tym samym łazienkę i umywalkę. Nie czuliśmy się specjalnie wykończeni brakiem snu. Byliśmy wypompowani,  ale nie czuliśmy jakby cała sytuacja to pogłębiała. Po prostu byliśmy zmęczeni - od wielu tygodni. 

O 5.00 ponowiliśmy próby stopowania. Przy tam opłakanym ruchu, każde auto wyglądało jak anioł. Jednak traciło anielskie skrzydła kilkadziesiąt metrów za nami znikając w ciemności. Adaś oparł się o barierkę. Gdy nic nie jechało odwróciłam się w jego stronę i zamarłam ze strachu. Nachyliłam się nad jego ramieniem i ze szczerym przerażeniem i wybałuszonymi oczami wyjąkałam:

- Jasny gwint...! Co to kurde jest ?!?!

Adaś gwałtownie się zerwał i potrójnym obrotem wylądował na środku drogi - chwała bogu, że nic nie jechało - CO TAM JEST?! CO TAM JEST?! - wrzeszczał bez opanowania, za to ja wybuchnęłam histerycznym śmiechem.
- Modliszka - odpowiedziałam.

Czy ktoś się w końcu zatrzymał? Tak. I tak dojechaliśmy do Huelva. Przysnęliśmy w samochodzie i wtedy zrozumieliśmy jak wielkie będą konsekwencje nieprzespanej nocy. Na stacji benzynowej, na której wysiedliśmy spędziliśmy także ładnych kilka godzin. To był środek autostrady więc pozostawało nam mieć jedynie nadzieje na to, że ktoś z tankujących będzie jechał do, albo chociaż w stronę Sewilli. W końcu gdy pokierowano nas na jakąś krajówkę i kazano przejść kilka kilometrów smętnym krokiem ruszyliśmy we wskazanym kierunku. Mieliśmy tyle szczęścia, że ulitował się nad nami jakiś dziadek i zawołał do siebie. 
 
- Sewilla? - zapytał.
- Sewilla.

Po raz kolejny usnęliśmy w aucie. Ja przykleiłam się twarzą do szyby, a Adaś zasnął w najmniej odpowiedniej pozycji - na ramieniu kierowcy. Ten go co jakiś czas szturchał, ale za każdym razem historia kończyła się tak samo. Zamykał na chwilę oczy i opadał na prawe ramie kierującego. 

Dojechaliśmy prawdopodobnie na peryferia Sewilli. Zjedliśmy śniadanie. Przedwcześnie stwierdziliśmy względnie dobre samopoczucie. Temperatura zaczęła wzrastać. A nasze zmęczenie zaczęło być tym samym coraz bardziej odczuwalne. Nim na zegarkach wybiła dwunasta, termometr wskazywał już ponad 40 stopni w cieniu. A my na domiar złego nie mogliśmy wydostać się z miasta. Teren Andaluzji w Hiszpanii zdecydowanie nie był przyjazny autostopowiczom. Umieraliśmy z panującej gorączki, a woda mineralna, którą mieliśmy nabierała takiej temperatury jakby ktoś ją ugotował. 

Staliśmy na wylotówce dobre 1,5h. W końcu Adaś stwierdził, że idzie zobaczyć co jest dalej za zakrętem. Ja zostałam i próbowałam coś zatrzymać. I gdy Adaś się dość znacząco oddalił zatrzymał się samochód. Wykrzyczałam z całej siły "ADAŚ!" i spanikowana podbiegłam do auta. Bardzo wybrakowaną angielszczyzną poprosiłam faceta, żeby chwilę zaczekał. Zaczekał. Adaś mnie usłyszał i w chwile potem przybiegł. Ruszyliśmy się kawałek dalej. Ale wiele to nie pomogło. Ja spięta, znerwicowana i zmęczona do granic, Adaś starał się być bardziej opanowany, ale czuł to samo co ja. Kolejna wylotówka. Kolejne godziny czekania. Oboje marzymy tylko o tym, żeby na chwile zmrużyć oczy. 

Mdleję. Budzę się w cieniu, na chodniku obok. Adaś głaszcze mnie po czole i podaje wodę. Każe mi leżeć i obiecuje, że zaraz coś się zatrzyma. Nie zamierzam się z nim o nic spierać. Podziwiam go, że ma jeszcze siłę stać w tym koszmarnym słońcu. Zasypiam na chodniku. Chwila ulgi i słyszę:

- Ines! Wstawaj! Mamy!!!

Gest odnosił się tylko do aparatu wymierzonego w moim kierunku.
Zrywam się i jeszcze trzęsąca biegnę w kierunku auta. Niestety, radość na marne. Przyjechał tylko do mechanika. Staje obok Adasia. Oboje wyciągamy kciuki, ale on każe mi się położyć. I znów usypiam. Nawet nie wiem kiedy. Kilka minut i znów słyszę, że mamy. Znów się zrywam. I tym razem nie na marne. Gość jedzie aż do Cadiz. Prosimy żeby wysadził nas przed miastem. Pokazujemy na mapie miejsce. Odpowiadamy na kilka podstawowych pytań. Sami o nic nie pytamy. Padamy na pyski w klimatyzowanym samochodzie. Śpimy może nawet dwie godzimy. Budzimy się pod jakimś lidlem. Dziękujemy kierowcy za wszystko, a ten wyciąga z bagażnika wino i daje je nam w prezencie. Do tej pory nie mam pojęcia dlaczego, bo tak naprawdę  to nawet nie daliśmy mu szans się polubić. Bo zwyczajnie zasnęliśmy.

Tego dnia chcieliśmy dotrzeć już do Tarify. Ale nie zdołaliśmy. Zmęczenie wygrało i 50km od celu zatrzymaliśmy się na campingu. Przed snem wypiliśmy kilka łyków prezentowego wina - ohydnego w smaku, ale kojącego nerwy. Kolejnego dnia już z brzegu Europy oglądaliśmy Afrykę, ale o tym...
... przy okazji kolejnego wpisu.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz