Piękny zachód słońca w przeddzień wypłynięcia do Maroko. |
Kiedy wstaliśmy okazało się, że budziki były bezradne wobec naszego
zmęczenia i zaspaliśmy jakieś dwie godziny. Camping nie należał do
miejsc dzikich i wymagał zapłaty. Problem był tylko taki, że jeśli nie
wywiążemy się z płatnością do godziny 11:00 automatycznie doliczane nam
jest kolejne pół doby. A gdy wstaliśmy była już dziesiąta. W pośpiechu
spakowaliśmy się. Kolejny problem - nie mamy przy sobie gotówki, a
płatność kartą odpada, do najbliższego bankomatu jest spory kawałek
drogi. Umawiamy się, że zostanę z plecakami, a Adaś bez obciążenia
szybko pobiegnie po pieniądze.
Ale nie wracał już od
prawie godziny. Pora podwyższenia stawki była bliska chwili gdy
wzrośnie. A ja z powodu brudnych rąk - nawet nie mogłam poobgryzać sobie
paznokci ku rozładowaniu stresu. Dzwonię jeden raz, drugi... nic. W
końcu widzę, że biegnie i dosłownie w ostatniej minucie wbiega do
niemiłego właściciela pola namiotowego. Ten ze złością przyjmuje
należyte pieniądze, ze złością, bo zdawał się liczyć na naszą pomyłkę.
-
Wszystko zajęło tak dużo czasu, bo bankomat nie chciał mi wydać
pieniędzy - tłumaczy Adaś. - Wszystko przebiegło jak powinno, ale na
końcu nie dostałem ani forsy, ani potwierdzenia wypłaty i musiałem iść
do banku i udając, że rozumiem po hiszpańsku dowiedzieć się co się
stało. Rzecz jasna - nikt nie potrafił mi pomóc!
Na szczęście wszystko skończyło się dobrze.
Mamy
nadzieję, że tym razem autostopowa aura będzie dla nas łaskawsza w
porównaniu do dnia poprzedniego. Niestety - mylimy się. Gdy ja
zastanawiam się nad podlaniem zapuszczonych przeze mnie korzeni, Adaś
swoje stara się ziemi wyrwać... Słońce, upał, ciepła woda i długie
godziny wciąż w jednym miejscu. W końcu zatrzymuje się dla nas Brytyjka,
która spędza niedaleko stąd wakacje. Twierdzi, że droga, na której
stoimy jest najmniej odpowiednia ze wszystkich dookoła i chyba ma racje.
Podrzuca nas kilkadziesiąt kilometrów dalej na zwyczajną krajówkę do Tarify.
Wysiadamy
obok zajazdu. Idziemy coś zjeść i wypić kawę. Stajemy w cieniu i
zaczynamy "łapankę". Tym
razem nie czekamy długo i na kilka rat, w
ostatniej racie z rodzinką z Norwegii, dojeżdżamy do Tarify. W planach
mamy zorientowanie się w cenach promów, nie-romantyczną kolację na
plaży, zobaczyć drugi kontynent z brzegu Europy i znalezienie odludzia
gdzie moglibyśmy się rozbić.
Taki napis widniał na jednej z tabliczek na plaży. |
Ceny w pierwszej chwili
zwalają nas z nóg. Dochodzą nawet do 80 euro za osobę - przy czym bilet
jest tylko w jedną stronę. Znajdujemy jeszcze opcję za 60, ale wciąż
jednostronny. I wciąż za drogi. Biura turystyczne lądują na czarnej
liście, szemrani kolesie zaczepiający na ulicy i proponujący tani
przepływ - zdecydowanie też. Odpuszczamy i planujemy na następny dzień
pojechać kilka kilometrów dalej do Algeciras
bo tam podobno można o wiele taniej kupić bilety. Kolejny punkt - czyli
kolacja. Mamy pasztet i jakiś serek więc brakuje nam jeszcze tylko
chleba. W
sklepie w oczy rzucają nam się wyjątkowo smacznie wyglądające
bułeczki. Chcemy poznać ich cenę, ale sprzedawczyni nie mówi po
angielsku. Za deskę ratunkową uznajemy kolesia, który akurat wszedł do
sklepiku. Pytamy go czy zna angielski i hiszpański - zakładaliśmy, że to
Hiszpan. Zna, ale naprawdę niewiele. W końcu odpowiada nam.
- Small bread, sixty cent...
Na co ja wypałam do Adasia po polsku:
- Łe, to nie jest źle! Sześćdziesiąt centów za sztukę.
A nasz tłumacz odpowiada z uśmiechem po polsku:
- Tak, dokładnie tyle.
Kupujemy
bułki i zaczynamy rozmawiać z rodakiem. Opowiadamy o tym, że jutro
chcemy przepłynąć do Maroko. On opowiada, że kiedyś tam był - na
motorach z kumplami. Przychodzi jego żona z synkiem. Są Polakami
mieszkającymi w Austrii, w Wiedniu. Pytają nas gdzie dziś śpimy.
Odpowiadamy, że właśnie idziemy szukać miejsca pod rozbicie się.
Życzymy sobie szczęścia i rozstajemy z uśmiechem. Przeszliśmy może dziesięć kroków gdy facet do nas jeszcze raz podbiegł.
-
Słuchajcie, jest sprawa, my jutro wyjeżdżamy więc dziś jesteśmy
ostatnią noc w hotelu. Jeśli chcecie to możecie się u nas przekimać.
Dwadzieścia
razy upewniamy się, że nie jest to na pewno problem, ale rodzina
stanowczo mówi, że żaden.
Mamy plecaki zostawić u nich w wynajętym
mieszkaniu i pojawić się ok 20 kiedy mały już zaśnie.
Idziemy zatem na plażę zjeść kolację. Uśmiechamy się do losu, że taki dla nas dobry. Jest pięknie. Zieleń
jest bardziej zielona niż była przedtem. Kolory różowy i błękitny
cudownie ze sobą współgrają na niebie. Zaczyna być z lekka ciemnawo,
woda wydaje się być granatowo zielona... Piękny był nasz ostatni zachód
słońca w Europie.
Jak nas proszono tak przyszliśmy.
Kilka minut po dwudziestej. Malec jednak nie zasnął jeszcze toteż nasz
gospodarz z przypadku pokazał nam taras. Z dachu było przepięknie widać
oświetlony ląd afrykański. Niedługo potem gość pojawić się znów - z
winem. Chłopak do śpiących nie należał, a on nie chciał żebyśmy
siedzieli sami. My zaproponowaliśmy prawie nie tknięte wino, które
dostaliśmy poprzedniego dnia. Nikt nie wybrzydzał. Poszło calusieńkie.
Długo jeszcze w czwórkę siedzieliśmy starając się nacieszyć ojczystym
językiem. A gdy wino mocniej weszło w krew wszyscy poszliśmy spać. To
była pierwsza od bardzo dawnego czasu noc spędzona w normalnym łóżku.
Jakby
tego wszystkiego było mało kolejnego dnia nasi wybawcy zawieźli nas do
portu w Algeciras. Podziękowaliśmy i pożegnaliśmy się życząc sobie
szerokości. Pierwsze co chcieliśmy zrobić to pójść do portu żeby sprawdzić ceny przepływów. Nie było nam dane. Co tylko zbliżaliśmy
się do wejścia do portu przemiły i bezzębny Marokańczyk odprowadzał nas
do biura turystycznego po drugiej stronie drogi. Gdzie ceny biletów
faktycznie nie były wysokie - 50 euro na osobę, ale w dwie strony i bilet
ważny był przez rok. Zauważyliśmy,
że podobny proceder zachodzi w
innych biurach i co rusz jakiś niski człowieczek z popsutymi zębami
prowadzi do któregoś z nich kogoś z plecakiem. Daliśmy się tak
odprowadzić chyba ze trzy razy. A za czwartym zaczęliśmy dziękować za
pomoc bardziej wylewnie niż wcześniej i iść przed siebie nie zważając na
to, że ktoś znów stara się nas zawrócić.
A dlaczego
chcieli? Bo w porcie te same bilety można było kupić za 20 euro w jedną
stronę. Bilet open więc również do wykorzystania przez cały rok.
Wybraliśmy przewoźnika IMTC i po dziś dzień żałujemy, ale o tym opowiem
następnym razem. Podróż ta kosztowała nas całe 80 euro. Czyli tyle ile w
Tarifie chciano za przepływjednej osoby, w jedną stronę ; )
Widok ze wspomnianego tarasu naszych gospodarzy. |
Adaś z biletami do Tanger Med. |
Czytam każdy wasz wpis, w pełni zazdroszczę! Powodzenia w Afryce!
OdpowiedzUsuńCieszy nas Twoje zainteresowanie! Dziękujemy ;)
Usuń