piątek, 24 stycznia 2014

Ostatnia noc w Europie

Piękny zachód słońca w przeddzień wypłynięcia do Maroko.
Kiedy wstaliśmy okazało się, że budziki były bezradne wobec naszego zmęczenia i zaspaliśmy jakieś dwie godziny. Camping nie należał do miejsc dzikich i wymagał zapłaty. Problem był tylko taki, że jeśli nie wywiążemy się z płatnością do godziny 11:00 automatycznie doliczane nam jest kolejne pół doby. A gdy wstaliśmy była już dziesiąta. W pośpiechu spakowaliśmy się. Kolejny problem - nie mamy przy sobie gotówki, a płatność kartą odpada, do najbliższego bankomatu jest spory kawałek drogi. Umawiamy się, że zostanę z plecakami, a Adaś bez obciążenia szybko pobiegnie po pieniądze. 

Ale nie wracał już od prawie godziny. Pora podwyższenia stawki była bliska chwili gdy wzrośnie. A ja z powodu brudnych rąk - nawet nie mogłam poobgryzać sobie paznokci ku rozładowaniu stresu. Dzwonię jeden raz, drugi... nic. W końcu widzę, że biegnie i dosłownie w ostatniej minucie wbiega do niemiłego właściciela pola namiotowego. Ten ze złością przyjmuje należyte pieniądze, ze złością, bo zdawał się liczyć na naszą pomyłkę. 
- Wszystko zajęło tak dużo czasu, bo bankomat nie chciał mi wydać pieniędzy - tłumaczy Adaś. - Wszystko przebiegło jak powinno, ale na końcu nie dostałem ani forsy, ani potwierdzenia wypłaty i musiałem iść do banku i udając, że rozumiem po hiszpańsku dowiedzieć się co się stało. Rzecz jasna - nikt nie potrafił mi pomóc! 

Na szczęście wszystko skończyło się dobrze. 


Mamy nadzieję, że tym razem autostopowa aura będzie dla nas łaskawsza w porównaniu do dnia poprzedniego. Niestety - mylimy się. Gdy ja zastanawiam się nad podlaniem zapuszczonych przeze mnie korzeni, Adaś swoje stara się ziemi wyrwać... Słońce, upał, ciepła woda i długie godziny wciąż w jednym miejscu. W końcu zatrzymuje się dla nas Brytyjka, która spędza niedaleko stąd wakacje. Twierdzi, że droga,  na której stoimy jest najmniej odpowiednia ze wszystkich dookoła i chyba ma racje. Podrzuca nas kilkadziesiąt kilometrów dalej na zwyczajną krajówkę do Tarify

Wysiadamy obok zajazdu. Idziemy coś zjeść i wypić kawę. Stajemy w cieniu i zaczynamy "łapankę". Tym
razem nie czekamy długo i na kilka rat, w ostatniej racie z rodzinką z Norwegii, dojeżdżamy do Tarify. W planach mamy zorientowanie się w cenach promów, nie-romantyczną kolację na plaży, zobaczyć drugi kontynent z brzegu Europy i znalezienie odludzia gdzie moglibyśmy się rozbić. 

Taki napis widniał na jednej z tabliczek na plaży.
Ceny w pierwszej chwili zwalają nas z nóg. Dochodzą nawet do 80 euro za osobę - przy czym bilet jest tylko w jedną stronę. Znajdujemy jeszcze opcję za 60, ale wciąż jednostronny. I wciąż za drogi. Biura turystyczne lądują na czarnej liście, szemrani kolesie zaczepiający na ulicy i proponujący tani przepływ - zdecydowanie też. Odpuszczamy i planujemy na następny dzień pojechać kilka kilometrów dalej do Algeciras bo tam podobno można o wiele taniej kupić bilety. Kolejny punkt - czyli kolacja. Mamy pasztet i jakiś serek więc brakuje nam jeszcze tylko chleba. W
sklepie w oczy rzucają nam się wyjątkowo smacznie wyglądające bułeczki. Chcemy poznać ich cenę, ale sprzedawczyni nie mówi po angielsku. Za deskę ratunkową uznajemy kolesia, który akurat wszedł do sklepiku. Pytamy go czy zna angielski i hiszpański - zakładaliśmy, że to Hiszpan. Zna, ale naprawdę niewiele. W końcu odpowiada nam.

- Small bread, sixty cent...

Na co ja wypałam do Adasia po polsku:

- Łe, to nie jest źle! Sześćdziesiąt centów za sztukę.

A nasz tłumacz odpowiada z uśmiechem po polsku:
- Tak, dokładnie tyle.

Kupujemy bułki i zaczynamy rozmawiać z rodakiem. Opowiadamy o tym, że jutro chcemy przepłynąć do Maroko. On opowiada, że kiedyś tam był - na motorach z kumplami. Przychodzi jego żona z synkiem. Są Polakami mieszkającymi w Austrii, w Wiedniu. Pytają nas gdzie dziś śpimy. Odpowiadamy, że właśnie idziemy szukać miejsca pod rozbicie się. 

Życzymy sobie szczęścia i rozstajemy z uśmiechem. Przeszliśmy może dziesięć kroków gdy facet do nas jeszcze raz podbiegł.

- Słuchajcie, jest sprawa, my jutro wyjeżdżamy więc dziś jesteśmy ostatnią noc w hotelu. Jeśli chcecie to możecie się u nas przekimać. 

Dwadzieścia razy upewniamy się, że nie jest to na pewno problem, ale rodzina stanowczo mówi, że żaden.
Mamy plecaki zostawić u nich w wynajętym mieszkaniu i pojawić się ok 20 kiedy mały już zaśnie. 
Idziemy zatem na plażę zjeść kolację. Uśmiechamy się do losu, że taki dla nas dobry. Jest pięknie. Zieleń jest bardziej zielona niż była przedtem. Kolory różowy i błękitny cudownie ze sobą współgrają na niebie. Zaczyna być z lekka ciemnawo, woda wydaje się być granatowo zielona... Piękny był nasz ostatni zachód słońca w Europie.

Jak nas proszono tak przyszliśmy. Kilka minut po dwudziestej. Malec jednak nie zasnął jeszcze toteż nasz
gospodarz z przypadku pokazał nam taras.  Z dachu było przepięknie widać oświetlony ląd afrykański. Niedługo potem gość pojawić się znów - z winem. Chłopak do śpiących nie należał, a on nie chciał żebyśmy siedzieli sami. My zaproponowaliśmy prawie nie tknięte wino, które dostaliśmy poprzedniego dnia. Nikt nie wybrzydzał. Poszło calusieńkie. Długo jeszcze w czwórkę siedzieliśmy starając się nacieszyć ojczystym językiem. A gdy wino mocniej weszło w krew wszyscy poszliśmy spać. To była pierwsza od bardzo dawnego czasu noc spędzona w normalnym łóżku. 

Jakby tego wszystkiego było mało kolejnego dnia nasi wybawcy zawieźli nas do portu w Algeciras. Podziękowaliśmy i pożegnaliśmy się życząc sobie szerokości. Pierwsze co chcieliśmy zrobić to pójść do portu żeby  sprawdzić ceny przepływów. Nie było nam dane. Co tylko zbliżaliśmy się do wejścia do portu przemiły i bezzębny Marokańczyk odprowadzał nas do biura turystycznego po drugiej stronie drogi. Gdzie ceny biletów faktycznie nie były wysokie - 50 euro na osobę, ale w dwie strony i bilet ważny był przez rok. Zauważyliśmy,
że podobny proceder zachodzi w innych biurach i co rusz jakiś niski człowieczek z popsutymi zębami prowadzi do któregoś z nich kogoś z plecakiem. Daliśmy się tak odprowadzić chyba ze trzy razy. A za czwartym zaczęliśmy dziękować za pomoc bardziej wylewnie niż wcześniej i iść przed siebie nie zważając na to, że ktoś znów stara się nas zawrócić. 

A dlaczego chcieli? Bo w porcie te same bilety można było kupić za 20 euro w jedną stronę. Bilet open więc również do wykorzystania przez cały rok. Wybraliśmy przewoźnika IMTC i po dziś dzień żałujemy, ale o tym opowiem następnym razem. Podróż ta kosztowała nas całe 80 euro. Czyli tyle ile w Tarifie chciano za przepływjednej osoby, w jedną stronę ; )  
Widok ze wspomnianego tarasu naszych gospodarzy.
Adaś z biletami do Tanger Med.

2 komentarze:

  1. Czytam każdy wasz wpis, w pełni zazdroszczę! Powodzenia w Afryce!

    OdpowiedzUsuń