Chcieliśmy mieć pewność czy nie mamy przy sobie czegoś co dla nas samych wydaje się być ok, a mogłoby być zakazane w Maroko. Na pierwszy ogień - gaz pieprzowy. Strażnik graniczny nie ma pojęcia czym jest spraj, który wyciągnęliśmy, ale po chwili załapuje cóż to jest. Odpowiedź, którą uzyskujemy jest odrobinę inna niż się spodziewaliśmy. W Maroko nie ma najmniejszych problemów z gazem pieprzowym, ale w Hiszpanii jest od nielegalny (bo nie ma naklejki UE czy coś...) i musi on nam go zabrać.
Cóż... Nie ciekawie. Co prawda oboje mamy nadzieję, że nigdy by nam się nie przydał, ale jakoś dodaje on poczucia bezpieczeństwa. Graniczny zapewne zabrał by nam gaz gdyby nie to, że wypaliliśmy z jeżdżeniem autostopem po Maroko, które uznał za skrajnie niebezpieczne - wciąż nie wiem dlaczego - i w ramach troski zwrócił nam go mówiąc:
- Dobra, chowajcie to szybko do plecaka, a ja udam, że nic nie widziałem.
Prom miał płynąć 1h 15 min. Odpływał o 15:00 co znaczyło, że po przestawieniu zegarków w Maroko
bylibyśmy o 15:15 (godzina w tył). Piszemy jeszcze kilka sms-ów, dopóki nie są one jeszcze aż tak drogie, dzwonimy do przyjaciół, rodziców. Dzwonię do mojej mamy i mówię, że następna wiadomość, którą ode mnie dostanie będzie już z Afryki.
Co do promu... nie było jednak tak pięknie. Przewoźnik, którego wybraliśmy był jedną wielką porażką. Bilety owszem nam sprzedano, a pieniądze pobrano, ale jak przyszło co do czego to okazało się, że wszyscy są na urlopach. Nie ma kto nam wbić pieczątek, nie ma komu nas zaprowadzić na prom. Nie możemy płynąć. Cudem - ktoś z innej firmy kontaktuje się z pracownikiem IMTC i ściąga go na miejsce. Jesteśmy na promie. Wszystko pordzewiałe, a jadalnia wygląda jak ledwie wspomnienie swoich lat świetności. Wszystko się chybota. Wchodzimy najwyżej jak się da. Kilka przyspawanych ławeczek do podłogi. Trochę miejsca na pokręcenie się w obie strony.
Odpłynęliśmy dopiero po godzinie szesnastej. A przepływ w godzinę i piętnaście minut był jedynie żartem z domieszką czarnego humoru! Wszystko trwało łącznie do 19:00. Z tym, że ze względu na zmianę godziny w Maroko byliśmy ok 18.
Mimo złości na przewoźnika ja myślałam, że uduszę się z radości. Zapierało mi dech, a łzy ciekły mi z oczu jak z odkręconego kranu! Adaś nie mówił zbyt wiele. Wyglądał tak jakby ktoś mu przykleił do twarzy uśmiech. Powoli żegnaliśmy się z Europą. Najdłużej widoczny był Gibraltar. Ale i on w końcu pogrążył się we mgle na rzecz Afryki.
Urząd Celny znajdował się na łodzi więc zeszliśmy niżej do miejsca, które kiedyś być może było
restauracją. Było jeszcze kilku pasażerów, ale nie wielu. Podaliśmy paszporty. Zapytano nas jedynie o to czy jesteśmy po raz pierwszy w Maroko, odpowiedzieliśmy, że tak, pieczątkę wbito na przedostatniej stronie i usłyszeliśmy:
- Welcome to Morocco!
Chwilę potem zaczepił nas Francuz i oświadczył nam, że jedzie jeszcze dziś do Marrakeszu i jeśli przypadkiem podróżujemy autostopem to możemy się z nim zabrać. Opowiadał, że jest z okolic Bordeaux, ale ze względu na pochodzenie swojej żony i więcej słońca przeprowadził się właśnie do Marrakeszu. Na początku troszkę dziwne wydawało nam się to, że bez żadnej wcześniejszej rozmowy wypalił z tym, że jesteśmy tu na stopa, ale po drobnej analizie sprawy... Dwoje ludzi, dwa wielkie plecaki, prom i brak środka transportu. No mógł tak pomyśleć. Decydujemy się na to, że pojedziemy z nim do Asilah. Nie wysiedliśmy nawet w porcie, wyjechaliśmy z niego samochodem. Od razu znaleźli się ludzie chcący sprzedać nam startery do miejscowej sieci.
Ku naszemu zdziwieniu drogi nie były najgorsze. Autostrada, na którą wjechaliśmy była naprawdę niczego sobie. W Maroko po prostu nie mają wielu dróg, ale ich stan naprawdę nie jest tragiczny. Nasz kierowca opowiada, że gdy był po raz pierwszy w Maroko też zatrzymał się w Asilah. Zareklamował to miejsce jako całkiem przyjemne, a ja gdy przyszło mi wysiąść z samochodu i postawić stopę po raz pierwszy na lądzie afrykański wdepnęłam w ... kupę.
Rozejrzeliśmy się dookoła. Kobiety i mężczyźni ubrani w hidżab - muzułmański tradycyjny ubiór. Choć częściej kobiety. Mężczyznę w jeansach prędzej można tam zobaczyć niż kobietę.
Mam zasłonięte ramiona i chustkę na głowie, Adaś też nie jest specjalnie poodkrywany, ale i tak wszyscy się
na nas gapią. Turystyka tu kwitnie więc nasz widok nie mógł dziwić, ale i tak gapili się tak, że było nam aż głupio.
Ruszamy w poszukiwaniu noclegu. Spanie pod namiotem odpada, wolimy nie ryzykować. Wchodzimy do wielu miejsc aby zorientować się w cenach. Wahają się mniej więcej od 120 MAD do 600 MAD w bardzo luksusowych miejscach. 10 MAD to 1 euro - czyli jest to około 4zł.
Miasto przypomina wysypisko śmieci. Plastikowe torby i butelki po coca-coli leżą dosłownie wszędzie.
A śmietników nie widać.
Wchodzimy do jakiegoś pensjonatu. Pytamy o osławioną wcześniej możliwość spania na tarasie - dachu. Ale przemiły Marokańczyk podaje cenę półszeptem i wciska nam skromny pokoik bez okien. Oferuje również ciepłą wodę, a na dowód doprowadzonej wody spuszcza ją w toalecie - częste zjawisko. Jesteśmy zmęczeni. Zgadzamy się. Kosztuje nas to 120 MAD (12 euro) za dwoje. Wieczorem pracownik pensjonatu zasiada w swoistym salonie i pali fajkę. Wszystko dookoła wypełnia się zapachem haszyszu. Wtedy jeszcze nas to dziwiło, ale potem jakoś weszło w zakres normalności to, że wszyscy przy każdej okazji palą haszysz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz