Do rzeczy. Po kilku minutach wyskakuje niemalże razem z drzwiami, już pełen uśmiechu i życiowej energii. Robimy sobie wspólne zdjęcie. On wykrzykuje, że od teraz Polacy i Marokańczycy to przyjaciele, a ja zastanawiam się kiedy i co on znowu wypalił.
Sympatyczny koleś wskazuje nam drogę na dworzec. Już mamy się żegnać kiedy przypominamy sobie o braku mapy. Pytamy gdzie tutaj można ją kupić. Tłumaczy nam większość trasy, a następnie każe pytać po prostu o to gdzie jest medina, czyli stara dzielnica miasta.
Postępujemy według instrukcji. Ale się nie da. Po przejściu dwóch pierwszych ulic zaczepia nas starszy
mężczyzna. Widać na nim znamiona pozostawione przez biedę lub przez nałóg, ale o tym kiedy indziej. Nie wiemy o co chodzi. Nie mamy prawa wiedzieć. Jest to nasz pierwszy kontakt z pozaeuropejskim światem. Więc go słuchamy. Na szczęście zna angielski. Mówi, że ma do wynajęcia mieszkanie jeśli jesteśmy zainteresowani mieszkaniem w Afryce. Grzecznie odmawiamy, ale na nic to! Idzie za nami i kompletnie nas nie słucha. Dalej nawija o swojej hawirze z balkonem w centrum mediny - dzielnicy artystów. (Taa, jasne. A jedzie mi tu czołg? - skąd ten komentarz również dowiecie się z czasem.) Udaje nam się go zgubić po kilkunastu minutach, ale wtedy nie mamy już pojęcia gdzie jesteśmy.
Zgubiliśmy się. Ale to nic. Po trzech obrotach w prawo i w lewo już mamy obok siebie kogoś kto jest nam niezbędny do wskazania kierunku. Pyta skąd jesteśmy, gdzie zmierzamy. Obiecuje nam pomóc znaleźć drogę. Już prawie mam o nim opinie dobrego człowieka kiedy on mówi:
- Ok. 10 dirham. (1 euro)
Już drugi raz w ciągu zaledwie pół godziny tracę wiarę w ludzi z tego kraju, odwracamy się na pięcie i tak naprawdę to uciekamy.
Trafiamy do mediny. Kiczowate obrazy, które podobno są warte fortunę. Choć dla mnie osobiście nie były lepsze od prac dzieci ze szkół podstawowych na plastyce. Tony chińskiej biżuterii. Plastik, koraliki, kupa złomu. W oko rzuca mi się jedynie bransoletka. Pleciona, kolorowa z drewnianymi koralikami. Brązowo-kremowa. Problem polega jedynie na tym, że niemalże identyczną kupiłam kiedyś na Dworcu Świebodzkim we Wrocławiu.
Rozglądamy się za mapą. Wtedy na naszą drogę wchodzi Omad (tak zapamiętałam jego imię). Kiedy ja
powtarzam jak w transie, że nie mamy pieniędzy, nie zapłacimy mu, nie potrzebujemy przewodnika, nie chcemy wynająć mieszkania, nie chcemy hotelu, taksówki, konia, osła, kota... On najpierw wciska nam właśnie mieszkanie, potem hotel i tak dalej...
W końcu gdy wycisnął z nas, że szukamy mapy kazał nam za sobą iść. Chcieliśmy uciec, ale skubaniec nas pilnował. Po odwiedzeniu kilku stoisk zostaje nam niemalże w gardło wciśnięta cholernie droga mapa. Tyle tylko, że odpowiednia. Cały atlas europy nie kosztował tyle co ona... 25zł.
Żegnamy się z nim najszybciej jak się da, tak aby nie zdążył zażądać pieniędzy. Ale ten nas zatrzymuje i tłumaczy, że na początku chciał z nas zedrzeć, ale potem zrozumiał, że my nic nie mamy. Nie wiem na ile zadowoleni z tego faktu, a na ile nie - znikamy w restauracyjnej części mediny.
Szukamy taniego śniadania i kawy kiedy kolejny pomocnik wchodzi nam w paradę. Poleca kilka knajp dookoła, a my zastanawiamy się czy ma z tego jakiś procent. Pyta co chcemy zjeść, a my na to, że właściwie cokolwiek. Byle by tanie i pożywne. Z marszu wymienia pizzę, spaghetti, ryby i inne rzeczy, na które nas nie stać. Tylko kręcimy głową. Spojrzał na nas i jakby zrozumiał, tak jak jego poprzednik, że z nas zwyczajnie nie da się nic wycisnąć bo nic nie mamy, powiedział:
- Nie macie pieniędzy, co? Usiądźcie. Zjemy razem. Pokaże wam jak tanio jeść w Maroko.
Upewniamy się tysiąc razy czy na pewno się dobrze zrozumieliśmy. Potem na stoliku ląduje harsha. Jest to nic innego jak placek na bazie kaszy manny. Podają go z serkami trójkącikami, dżemem albo miodem. Porcja to wydatek rzędu 40 gr, a można się tym najeść. I jest pyszne. Dostajemy też kawę. A bardziej precyzyjnie mówiąc mleko z kawą. I tonę cukru.
Nasz gospodarz zaczyna monolog o tym, że to, że możemy teraz wspólnie ucztować to zasługa Allaha. A my trochę z szacunku, a trochę ze strachu przed jego gniewem przy "nie daj Allah" innych poglądach tylko go słuchamy i gdy nadchodzi odpowiedni moment - przytakujemy.
A o tym dlaczego strach przed jazdą autostopem w Maroko okazał się mniejszy niż strach przed jazdą ich autobusami i o tym jak udało mi się usiąść w wielbłądzim siodle - niebawem ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz