Czas spojrzeć prawdzie w oczy i szczerze przyznać się do tego, że ciężko jest opisywać wydarzenia, które już miały miejsce. Jak dotąd opisywanie drogi aż do samego Rabatu szło jak po maśle. Jeśli ja czegoś nie pamiętałam, pamiętał to Adaś. I odwrotnie. Kiedyś uważałam, że podróż powinno opisywać się po czasie aby bardziej skupić się na faktach i ciekawych sytuacjach, relacjach ludzi i nie wciskać gdzie się da monologów na temat obolałych stóp, kręgosłupów, poobcieranych do krwi ramion i całej reszty nieprzyjemności, które niesie ze sobą wysiłek fizyczny. Moje zdanie uległo drobnej zmianie. Nadal twierdzę, że wywody o zmęczeniu i jego następstwach są nużące i zbędne (w dużej ilości), ale pluje sobie ile sił w brodę, że nie posiadam notatek z trasy! Nie robiłam ich nie z lenistwa, a ze zmęczenia właśnie. Wydawały mi się one nie potrzebne. Łudziłam się, że będę pamiętała wszystko co ewentualnie zapisać mogłabym na stronach jakiegoś zeszytu. Nie zrobiłam tego - a dziś żałuje.
Tak więc Drodzy Czytelnicy - proszę Was o wybaczenie, ale moja pamięć urywa się wraz z wynajęciem pokoju w Rabacie i wraca do życia podczas gdy z niego wyjeżdżamy na przyczepie rozklekotanego samochodu. Przyczepa z resztą też była rozklekotana. Tak więc dzisiejszy wpis obejmować będzie drogę do największego miasta w Maroko - Casablanki. Bez obaw. Tego fragmentu wędrówki mój umysł nie zapomniał.
A więc było to tak...
Moja pamięć budzi się na przyczepie, która najprawdopodobniej została wykonana na zasadach "Zrób to sam!". Trochę zbitych desek, folii i innych dziwactw, które co najciekawsze trzymały się w całości. Przymocowana była ona do samochodu, który nie sprawiał wiele lepszego wrażenia. Warczał, charczał i sapał, ale jechał. Kierowca obiecał wywieźć nas na koniec miasta, a my chętnie z tej propozycji skorzystaliśmy. Pełni zapału i radości załadowaliśmy się na wątpliwej konstrukcji przyczepę, usiedliśmy i cieszyliśmy się jak dzieci, że w końcu mamy okazję na takiego typu tworze jechać. Zawsze chcieliśmy. Z kierowcą siłą rzeczy bezpośredniego kontaktu nie mieliśmy bo nasze zacne tyłki usadzone były z tyłu. Więc nie mogliśmy się zapytać co się dzieję gdy wjechaliśmy na autostradę. A był to fakt, który nie ukrywam - trochę o gęsią skórkę nas przyprawił. Autostrada to autostrada. Przywykłam do tego, że nie wszystkim na nią wyjechać można. A pojazd, którym się przemieszczaliśmy w warunkach europejskich najprawdopodobniej nie mógłby wyjechać nawet na zwyczajną drogę, a co dopiero na autostradę! Tak więc z duszami na ramieniu - bojąc się o to czy wszystko w trakcie się nie rozpieprzy jak również i trzęsąc gatkami w obawie o ewentualne mandaty zdaliśmy się na szczęśliwy los i jechaliśmy dalej. Szybko na szczęście wyeliminował się ten drugi powód strachu. W pewnym momencie za nami jechać zaczęła policja, która bez mrugnięcia okiem nas minęła. Tak więc takie sytuacje w Maroko są albo codziennością, albo my mieliśmy sporo szczęścia.
W kilkanaście kilometrów za Rabatem żegnamy się z naszym kierowcą i wysiadamy na drobnym rozstaju dróg. Oczom naszym ukazuje się pole. Ziemia jest czerwona. Sucha, zdająca się błagać o łyk wody. Dziko rosnące palmy dodają całości pikanterii. Słońce nadaje wszystkiemu z lekka żółty odcień. Liście drzew pomimo koloru nadziei wyglądają jakby nadzieję na choćby odrobinę chłodu i deszczu utraciły. Błękit nieba natomiast jakby z lekka przykurzony... Niby wciąż niebieski, ale trochę szary... Żar leje się z nieba, a z nas spływają coraz cięższe krople potu. Do mokrej skóry lepi się kurz z drogi. Dyszymy i stękamy. Ale jednocześnie nie potrafimy przestać napawać się pięknem tego piekła.
Wtedy widzimy przy drodze wóz pełen wielkich, soczystych, żółtych melonów. I momentalnie robimy się paskudnie głodni, a może nawet bardziej mowa tu o pragnieniu. Idziemy w kierunku wozu niczym zombi
podczas apokalipsy i kupujemy dwa ogromnych rozmiarów owoce. Są śmiesznie tanie. Kosztują dosłownie grosze. Nie pamiętam jaka była ich dokładna cena, ale za dwa melony zapłaciliśmy coś około 4-5 zł.
Dekujemy się w skrawku cienia i rozpoczynamy ucztę. Są pyszne. Gorące jeszcze od promieni słonecznych, słodkie jak miód, soczyste i ociekające sokiem... Potężna dawka witamin i energii. Oraz doskonała pożywka dla mrówek, które po upadku kilku kropel słodkiego soku zaczynają nas atakować. Jemy i uciekamy.
Stoimy chwilę w tym zabójczym słońcu, ale nie na darmo. Zatrzymuję się po kilku minutach samochód, w którym siedzi trzech młodych chłopaków. Jadą do Casablanki. Wypytują nas o pochodzenie i powód, dla którego zdecydowaliśmy się odwiedzić ich kraj. Opowiadamy o sobie, a oni oczywiście nadziwić się nie mogą naszemu bardzo niskobudżetowemu podróżowaniu. Nie do końca rozumieją sens tej eskapady i wręcz wydaje im się to wszystko zabawne. Sami chwalą się, że są pracownikami w jakiejś firmie - podobno jednej z najważniejszych w całym Maroko. Faktycznie - ich ubrania mówią same za siebie. Eleganccy, zadbani i pachnący. Oczywiście w moim pojęciu ich elegancja jest równie zabawna jak dla nich nasza podróż bez pieniędzy. Satynowe marynarki, jasne dżinsy i pikolaki, które od zawsze mnie od siebie odrzucały. Całość wygląda bardzo tandetnie, jednak jak na realia tamtejszych strojów - genialnie.
Casablanca jest największym miastem nie tylko w Maroko, ale też w na terenie całej północno-wschodniej Afryki - zwanej przez Arabów Maghreb. Położone jest na wybrzeżu Oceanu Atlantyckiego.
Nasi kierowcy twierdzili, że Casablanca rozciąga się na 36 km. Nie wiem czy ta informacja jest prawdziwa, ale śmiem twierdzić, że mogli mieć racje. Miasto jest ogromne. Dojechanie samochodem z peryferii do centrum to kawał drogi. Jest to największy port morski w państwie oraz kolebka przemysłu i kultury.
To właśnie tutaj w 1943 roku odbyło się tajne spotkanie, na której alianci omawiali sprawy związane z II wojną światową. Na zgromadzeniu koalicji antyhitlerowskiej obecni byli: Roosevelt, Churchill, a także Charles de Gaulle. Udział wziąć miał również Stalin, którego w kraju zatrzymała bitwa pod Stalingradem.
Na konferencji w Casablance podjęto decyzję między innymi o nasileniu bombardowań Niemiec, wyrażono zgodę na pomoc ZSRR tworząc tym samym drugi front w Europie oraz wyrażono żądanie o kapitulacje państw Osi.
Tyle historii... A o rozmowie w języku ojczystym z pewnym Marokańczykiem oraz o tym dlaczego wszyscy oni upierają się, że mają rodzinę i przyjaciół z Gdańska... Następnym razem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz