wtorek, 11 lutego 2014

Larache

Busem, który o mały włos nie rozpadł się po drodze dojechaliśmy do Larache. W tym mieście raczej nie widoczny był rozkwit turystyki. Owszem, było tam sporo hoteli - tych lepszych  tych gorszych. Wszystkie jednak zamykały się w jednej europejskiej gwiazdce - nawet jeśli tam przysługiwały im cztery. Knajp przygotowanych pod turystów też było kilka - w menu można było znaleźć między innymi "tradycyjną marokańską sałatkę", która nie była niczym innym jak pomidory z pieprzem i solą. Druga sprawa, że ich tradycyjna sałatka zmieniała skład wraz z miejscowością, w której była podawana. W owych knajpach można było też spróbować miejscowego Tajin czyli warzyw z mięsem, warzyw z rybą lub po prostu warzyw przygotowywanych w konkretny sposób i w specjalnym naczyniu.

Jednak wszystko wyglądało tak jakby było przygotowane pod ewentualnego, a nie pewnego turystę. Z tego
też powodu ciężko było odnaleźć opisywane w Maroko piękne, kolorowe stragany, smakowite zapachy i cieszące oko artystyczne wyroby miejscowych. Tak ogólnie to zdanie opisane powyżej jest naszym zdaniem totalną ściemą. Dlaczego tak bardzo nie cierpimy turystyki? Bo kłamie. Pokazuje jedynie to co ludzie chcą zobaczyć w danym miejscu i zamiata pod dywan prawdziwe życie. Zarówno jego piękno jak i tą bardziej mroczną stronę.  Maroko tam gdzie nie dosięgają zorganizowane wycieczki przypomina raczej reklamę BigMaca z McDonald'sa - w telewizji wygląda jak duża, smakowita kanapka, w rzeczywistości jednak dostajemy rozlazłą bułkę z mięsem, którego pochodzenia wolelibyśmy nie znać.


Mimo tego, że spania na dziko w Maroko odradzało nam niewiele osób, my sami woleliśmy nie ryzykować. Ostatnią osobą, która uznała to za bezpieczne był facet, który wraz z bandą motocyklistów podróżował po tym państwie na motorze. Nasz wniosek był bardzo prosty - nas jest dwoje, ich było kilkunastu. W dodatku potężnych mężczyzn. Fakt - dla nich realne zagrożenie nie istniało. W związku z powyższym postanowiliśmy poszukać jakiegoś taniego hotelu. Sugerując się wcześniej zdobytymi informacjami poszliśmy w kierunku mediny (starej dzielnicy) bo tam można znaleźć najtańsze noclegi. A tam znów nasze wygłaskane i przyzwyczajone do wygód europejskie tyłki dostały kopa!

Stada, dosłownie, stada kotów biegające po ulicy. Wydawały się biegać w poszukiwaniu choćby skrawka jedzenia. Wychudzone ciałka, zaropiałe oczka. Maleństwa często słaniające się na chudych nóżkach. Te starsze najpierw najadały się same (jeśli coś znalazły lub dostały resztki z dopiero zabitej kury), a potem dzieliły się resztą z młodymi. Chcąc nakarmić jednego po chwili zauważasz jaki zrobiłeś błąd. U stóp ląduje kilkadziesiąt zwierząt. Siłą rzeczy nie wykarmisz wszystkich - chyba, że sam przestaniesz jeść.

Ktoś obok prowadzi "sklep mięsny". To znaczy na froncie jest wywieszonych na hakach kilka kur, czasem
jakaś koza. Lodówki? Zapomnij człowieku! Wszystko gnije wystawione na słońce. Obok ktoś sprzedaje ryby. Oczywiście znów nie ma mowy o żadnej lodówce więc zapachy stęchlizny i zgnilizny mieszają się ze sobą powodując odruch wymiotny. Uruchomcie proszę swoją wyobraźnie. Mięso oblewane co jakąś chwile wodą, temperatura powietrza osiągająca 45 stopni, wszystko cuchnie i paruje, a skoro paruje to w pewnym momencie zapach osiada na ciele. I sam śmierdzisz jak wszystko dookoła.

Po ulicach biegają karaluchy. Ktoś sprzedaje owoce, częściowo zgniłe, ale trzeba przyznać, że przepyszne.
Figi, pomarańcze, melony - sama słodycz. Nie uświadczyliśmy niczego podobnego w Polsce.

Po chwili ktoś chwyta Adasia za ramię nazywając go swoim przyjacielem. Oho! Węszymy podstęp. Gość pyta czy rozglądamy się za noclegiem. Odpowiadamy, że tak zaznaczając jednocześnie, że jak najtańszym. Oczywiście zna idealne miejsce i nie pytając nas o zdanie ciągnie nas za sobą. Wchodzimy przez wąskie drzwi po bardzo wysokich schodach. Jednak gdy naszym oczom ukazują łoża z baldachimami i bogato zdobione wnętrze chcemy jak najszybciej się ewakuować. Jest to misja niemożliwa... Marokańczycy nie lubią ani raczej nie potrafią się spieszyć. Odmowa też rzadko dociera do nich za pierwszym razem. A i za dziesiątym często ciężko spotkać się ze zrozumieniem. Tak więc jesteśmy zmuszeni do wybicia bardzo słodkiej zielonej herbaty z miętą i spędzenia długiego czasu z gospodarzem gdy ten będzie nas namawiał abyśmy wzięli właśnie jego hotel, podczas gdy my będziemy się upierać, że nas na niego nie stać. Cena wywoławcza: 600 MAD (60 euro). Jednak gdy dalej upieramy się
przy tym, że cena przekracza przynajmniej sześciokrotnie nasz budżet, ten nie słucha nas tylko stara się nam udowodnić, że za taką cenę naprawdę wynajmuje swój dobytek i pokazuje nam księgę gości. Kusi nas dostępem do pralki, prysznicem (odkręca kran i spuszcza wodę w toalecie aby udowodnić, że działa), obiadem gotowanym w "tradycyjny" sposób i uwaga jednym kieliszkiem wina na osobę. Ku zdziwieniu jegomościa nadal upieramy się przy swoim. No teraz to już się zdenerwował! I musiał sobie chłop zapalić bo jakże by inaczej! Tak więc rozmowa toczy się dalej tylko tym razem w chmurach haszu! Oboje się dusimy, odmawiamy i chcemy grzecznie wyjść kiedy tez łaskawie schodzi z ceny do 40 euro. Znów ta sama gadka. Nie i basta! Oczywiście w odpowiedzi słyszymy, że taniej to my w całym państwie nie znajdziemy niczego, ale przecież dopiero co spaliśmy w hotelu za 12 euro... Nie ważne. On ma najlepszą cenę nie tylko w Larache, ale i w całym Maroko! Gdy przez godzinę nie możemy go spławić pytamy czy istnieje możliwość spania na tarasie. Na początku absolutnie nie. Potem mówi, że ma remont na dachu. Następnie wychwala swój taras i opowiada, że sam uwielbia na nim spać, ale jego hotel jest tani i najlepszy, a na końcu mówi, że wynajmie nam taras za 19 euro. Idziemy oczywiście go obejrzeć, ale śladów żadnego remontu nie dane nam widzieć - to znaczy przydałby się na pewno, ale na pewno też nie trwa w tej chwili. Obiecujemy, że się zastanowimy i być może wrócimy. I w końcu udaje nam się wyplątać z macek natrętnego sprzedawcy...

Po wyjściu na zewnątrz nie dajemy ciągnąć się już nigdzie nikomu. Wchodzimy jedynie w kilka miejsc, gdzie
szyldy informują o tym, że był tu kiedyś lub nadal jest hotel. Pokonujemy po raz kolejny bardzo wysokie schody i stajemy w pokoju zawalonym rozklekotanymi łóżkami. Nikogo nie ma. Pytamy kilka razy głośno czy kogoś zastaliśmy. Otwierają się drzwi. Młody chłopak siedzi na łóżku i pali jointa. Pytamy o to czy tu jest prowadzona jakaś noclegownia. Najpierw mówi, że tak, ale po kilku sekundach zmienia zdanie. Po chwili rozmowy mówi, że nam pomoże (a my błagamy aby ta pomoc nie była jak pomoc jego poprzedników.) ubiera się i prosi abyśmy szli za nim. Dochodzimy do całkiem nieźle wyglądającego hotelu. Już czujemy, że z pewnością nie zrozumieliśmy się dobrze, ale i tak wchodzimy i pytamy o cenę. 160 Mad (16 euro). Cóż... trochę lepiej, ale i tak za dużo. Dziękujemy recepcjoniście i wychodzimy znów na ulicę. Dopada nas jednak znów ten sam Marokańczyk, który nas tu przyprowadził. Pyta co jest nie tak. Odpowiadamy, że to zbyt drogo i idziemy szukać czegoś tańszego. Ten jednak mówi, że nawet jeśli gość z recepcji nie chciał się targować z nami to z pewnością z rodakiem zrobi to chętnie. Ucieszeni wchodzimy w towarzystwie nowego znajomego do hotelu i liczymy na niższą cenę kiedy on... po prostu za nas płaci. Wpadamy w jakiś wir. Zaczynamy przepraszać, dziękować, upewniać się czy wszystko ok, dlaczego to robi.... a on spokojnym tonem mówi:

- Uspokójcie się. Potrzebowaliście pomocy, więc raz wam pomogłem. Więcej tego nie zrobię. Jestem bogaty - stać mnie na to. Niech Allah was strzeże!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz