Po zjedzeniu wspomnianego śniadania grzecznie podziękowaliśmy i pożegnaliśmy się. Od początku jazda autostopem po Maroko była pod wielkim znakiem zapytania. Mimo tego, że kraj ten jest mocno turystyczny i raczej nie słyszy się o żadnych tragediach związanych z podróżującymi po nim ludźmi nie chcieliśmy ryzykować do momentu gdy sami nie poczujemy się pewnie. Tak więc poszliśmy w kierunku stacji kolejowej sugerując się tym, że podobno ceny pociągów w tym państwie są śmiesznie niskie.
Stacja znajdowała się na obrzeżach miasteczka, dwa może trzy kilometry od centrum - czyli mediny - skąd szliśmy. Ta niespełna godzina marszu dała nam do zrozumienia, że kraj ten zaskoczy nas bardziej niż się tego spodziewaliśmy. Zdawaliśmy sobie sprawę, że piękne Maroko z przewodników turystycznych jest przekoloryzowane ze względu właśnie na zwiedzających. Wiedzieliśmy, że kraj nie należy do bogatych i że na pewno trafimy na biedniejsze dzielnice. Jednak nie sądziliśmy, że w miejscu leżącym tak blisko Europy i często przez Europejczyków odwiedzanym może panować tak bezgraniczny syf i smród. Plastik, który miejscami zastępował kostkę brukową, butelki po coca-coli i innych napojach z jej kampanii leżały dosłownie wszędzie. Papierki po batonach i szklane butelki nie chcąc być
gorsze oblepiały wybrzeże oceanu często kradnąc miejsce trawie. Woda w oceanie? Hah. Nie dawno ktoś mnie zapytał dlaczego nie chcieliśmy popluskać się w wielkiej wodzie od strony Afryki. Zaliczając taką możliwość do niezwykle egzotycznych (nie cierpię tego głupiego słowa) i niesamowitych przeżyć. Odpowiedź jest prosta. Bo jest tragicznie brudna. Tony śmieci z brzegu zabiera ze sobą woda. Kąpiel z opakowaniami po napojach gazowanych jeszcze bym przetrwała, ale ze zdechłymi rybami i resztami mięsa z obiadu naprawdę nie chciałabym mieć do czynienia. Nie wynika to z mojego pedantyzmu. Po prostu uważam, że łatwiej byłoby mi się doszorować po miesiącu BEZ wody niźli po minucie w TEJ wodzie.
Wracając do pociągów. Mimo tego, że droga była prosta jak w mordę strzelił to i tak jeden Marokańczyk uznał, że się zgubimy i za wszelką cenę chciał nas odprowadzić. Był bardzo zawiedziony jednak, że wszelka cena okazała się jedynie podziękowaniami. Rozczarowaniom jednak nie było końca.
(*Proszę nie myślcie, że narzekamy i cały opis sprowadza się do tego jak bardzo nam się nie podobało. Byliśmy tak samo zachwyceni co zniesmaczeni innością jakiej doświadczyliśmy. Staram się opisać wszystko takim jak to pamiętam. Niczego nie podkręcam żeby było jeszcze piękniejsze, ani nie opisuje straszniejszym niż było.)
Śmiesznie niskie ceny za pociągi nie były wcale niskie. Nie były one też być może tragicznie wysokie jednak zbyt wysokie jak na naszą skromną kieszeń. Co prawda radzono nam jechać na gapę, ale doszliśmy do wniosku, że to zbyt duże ryzyko. Pewnie nikt by nas nie złapał, ale dobrej passy nie należy naciągać. Ze spuszczonymi głowami zaczęliśmy wracać w kierunku centrum i dworca autobusowego tym razem.
W Maroko normą jest, że taksówki zatrzymują się nawet wtedy kiedy chcesz po prostu odpalić papierosa i na chwile się zatrzymasz. Zazwyczaj miasto wręcz tonie w starych żółtych mercedesach. Ale taksówki przybierają tam przeróżne formy. Tym razem nie było inaczej. Taksówka, która się przy nas zatrzymała to była dorożka. To znaczy... nie zupełnie. Dorożka kojarzy się z bogactwem. Na myśl przychodzi mi Ludwik XVI albo inni barokowi władcy. Biedny ją zazwyczaj prowadził, a bogaty jechał na przejażdżkę. Ta "dorożka" nie była wyposażona w żadne zdobienia. Koń ciągnął za sobą po prostu kilka zbitych desek wyścielonych starym, śmierdzącym kocem i ogrodzonych kawałkiem płota. Wszystko na kołach - śmiem wątpić w to, że były kompletem.
W każdym razie byliśmy zmęczeni więc skorzystaliśmy z owej usługi. "Kierowca" początkowo myślał, że jesteśmy z Anglii i chciał nas naciągnąć na 30 dirhamów (3 euro), ale polskie pochodzenie wygrało i zadowolił się 5 dirhamami (50 centów).
I tutaj kolejna uwaga. Będąc w Maroko zwracajcie uwagę na wydawanie reszty. Pieniądze wyglądają bardzo podobnie do siebie niezależnie od nominału. Więc oskubanie obcokrajowca na dwa do pięciu euro nie stanowi żadnego problemu i nie wymaga wprawy.
W drodze na dworzec po raz kolejny coś nam przeszkodziło. Tym razem były to... wielbłądy! Nie była to
żadna pustynia, zwykła plaża, a gość, który był ich właścicielem kręcił po prostu interes. Ucieszona jak dziecko zapytałam czy mogę chociaż pogłaskać zwierze, które do tej pory dane mi było oglądać jedynie w zoo przez kraty. W odpowiedzi usłyszałam cenę za przejażdżkę. Oczywiście, że chciałam spróbować, ale 50 zł za 20 minut w wielbłądzim siodle to cena nie do przyjęcia. Adaś widząc mój entuzjazm zaczął się targować. A ja dalej cieszyłam michę do dwóch garbów z nadzieją, że mnie nie oplują. Nim się obejrzałam jakiś chudy mężczyzna o ciemniejszym niż mój odcieniu skóry dosłownie wrzucił mnie na wielbłąda. Coś krzyknął i klepnął go w zad, a ten zaczął podnosić się ku górze. Sparaliżowało mnie. Nie wiedziałam co się dzieje. Adaś stał dużo niżej i śmiał się ze mnie, a ja śmiałam się na wpół ze szczęścia, a na wpół ze strachu. Wydawało mi się że nagle urosłam dwa i pół metra. Mężczyzna prowadzący wielbłąda patrzył na mnie co chwile nabierając takiego samego zacieszu jak ja. Co jakiś czas mówił coś o Allahu. Kiedy z powrotem wróciłam na ziemię najpierw rozpłakałam się z emocji, potem dziękowałam, a na końcu w przypływie zdrowego rozsądku zapytałam ile to kosztowało.
- 10 dirhamów (1 euro) - odpowiedział Adaś z uśmiechem od ucha do ucha.
Dworzec, na który w końcu dotarliśmy nie przypominał ani trochę żadnego znanego mi dworca, albo chociaż wielskiego przystanku autobusowego. Pewnie byśmy go minęli gdyby nie to, że od razu próbowano nas wcisnąć do autobusu do Tanger. Cały plac przekrzykiwał się wzajemnie nazwami miast.
- Tanger, Tanger, Tanger!
- Larache, Larache, Larache!
- Rabat, Rabat, Rabat!
I tak bez końca. Jeden wielki koncert z nazw marokańskich miast. Gdy w końcu udało nam się
wyperswadować, że nie chcemy jechać do Tanger bo dopiero stamtąd przyjechaliśmy i wyjaśnić, że jedziemy do Larache to najpierw zapytano nas po co, a potem bez zbędnego cackania się wepchnięto nas do busika. Kosztował grosze. Jakieś 40-50 km zamykało się w 10 zł za nas dwoje plus po 2 zł za każdy plecak. Choć o płatności za plecaki dowiedzieliśmy się jak już zapłaciliśmy za siebie i nie było odwrotu. Brakowało wolnych siedzeń więc rozstawiono dla nas plastikowe stołeczki na końcu pojazdu. Rozejrzeliśmy się dookoła. Byliśmy jedynymi ludźmi z Europy w samochodzie. Otaczały nas muzułmanki z khimar na głowach lub z niqab zasłaniającym całą twarz z wyjątkiem oczu oraz mężczyźni ubrani w tradycyjny muzułmański strój zwany galabija. Muzyka przyprawiająca o dreszcze po dłuższej chwili. Sam śpiew miał więcej wspólnego z wyciem niż ze śpiewem, a w akompaniamencie trzeszczących głośników był prawie nie do zniesienia. Nic to. Zza okna oglądaliśmy przydrożne targi pełne melonów, ogromnych arbuzów i innych owoców. Krajobrazy znane nam jedynie z fotografii...
Wszystko było by w porządku gdyby nie to, że w pewnym momencie podłoga zaczęła trzeszczeć. To znaczy trzeszczała cały czas - ale nagle zaczęła jakoś bardziej. I w pewnym momencie jedna z nóg plastikowego stołeczka, na którym siedziałam znalazła się niżej niż reszta. Tak. Jedna z nóg po prostu wbiła się w podłogę. Do końca trasy modliliśmy się o to, żeby podłoga nie odpadła i stwierdziliśmy, że jeśli bezpieczeństwo jazdy autobusami wygląda w ten sposób to wybieramy autostop, który na pewno nie jest bardziej niebezpieczny i do tego jest za darmo!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz